Warszawskie biuro Łukasza Wejcherta to oaza minimalizmu. Krzesło, stół i tablica z kilkoma przyczepionym kartkami. Nic więcej. Niczym sala przesłuchań na komendzie policyjnej. Jedynym odstępstwem jest ogromny telewizor plazmowy zawieszony na ścianie, włączony akurat na anglojęzyczny kanał informacyjny. – Nic ciekawego, prawda? – śmieje się Wejchert. – Ale zaraz coś panu pokaże. Podchodzi do tablicy i ściąga z niej gęsto zamalowany skrawek papieru. – Co to jest? – pytam. – To schemat zarządzania mojej firmy. Ta firma to Dirlango jedna z największych polskich spółek technologicznych. A przede mną leży jej schemat funkcjonowania. Na postrzępionym skrawku papieru.
Przejrzałem listę pana biznesów. Wszystkie – iTaxi, Justtag, LeadR, Netsprint – są mniej lub bardziej internetowe. Zastanawiam się więc, co Łukasz Wejchert robiłby w świecie bez internetu?
Byłby działkowcem (śmiech). Ale mówiąc serio, to jesteśmy z moim wspólnikiem Maćkiem Żakiem tak przywiązani do internetu, że chyba nie potrafilibyśmy się poza nim odnaleźć. I nawet czasem rozmawiam z żoną czy znajomymi o możliwość jakiejś dywersyfikacji, ale wszystko zawsze kończy się na słowach.
Brakuje pomysłów?
Pomysłów mam masę. Nawet teraz, kiedy patrzę na ekran telewizor kilka przychodzi mi do głowy.
Jakich?
Wbrew pozorom bardzo prostych. Przecież coraz więcej telewizorów będzie podłączonych do internetu, co będzie doskonałą bazą dla nowych platform e-commercowych, które będą targetować swoich klientów na podstawie danych behawioralnych.
Coś jeszcze?
Usługi finansowe. Kiedy korzystam z maila czy Messengera nic nie płacę za przesłanie kilku bajtów, a jak tylko próbuję zlecić bankowi przelew zagraniczny, to zaraz muszę wykładać jakieś dodatkowe pieniądze. I wszędzie jeszcze ta niepotrzebna biurokracja. Przecież chcąc skorzystać w internecie z nawet najprostszej usługi bankowej trzeba spełnić masę formalności. To wszystko wymaga uproszczenia.
Czy jest jednak miejsce na kolejną aplikację zajmującą się bankowością? Mam bowiem wrażenie, że często zbytnio przeceniamy rynek internetowy i traktujemy go jako worek bez dna, a przecież wszystko ma swoje ograniczenia.
Ten rynek wciąż jest otwarty. Oczywiście są okresy, kiedy firma, mająca dobry produkt, potrafi zdominować rynek, ale one są krótkotrwałe. W epoce przedinternetowej był przecież IBM i każdemu się wydawało, że będzie kontrolował ekosystem technologii przez wiele lat. I tak by pewnie było, gdyby nie pojawił się software, a wraz z nim Microsoft, który zyskał wtedy pozycję monopolisty. Ale i to nie trwało wiecznie. Po kilku latach na rynek weszły Google, Yahoo czy Amazon, które swój sukces zawdzięczały „wolnemu” internetowi, a teraz przegrywają z sieciami społecznościowymi, takimi jak Facebook czy Instagrama, potrafiącym świetnie wykorzystać potencjał ukryty w mobilności. A za chwilę wejdziemy w kolejną epokę, gdzie każdy przedmiot codziennego użytku będzie miał własny system operacyjny. To próbuje już robić Tesla, która opracowuje przecież prototyp inteligentnego samochodu.
Ale żeby realizować takie cele nie tylko trzeba mieć wizję, ale również umiejętnie zarządzać firmą. Jak pan to robi? Inspiruje się Googlem, Amazonem, Facebookiem? Czy raczej szuka własnej drogi ?
Na pewno nie wzoruje się na tradycyjnym industrialnym modelu zarządzania , gdzie panuje ścisła hierarchia, a prezes wraz z radą nadzorczą są bardzo daleko oddaleni od produktu. Ten sposób bowiem zupełnie nie pasuję do realiów, w których muszą działać startupy. Ale i zarządzania, gdzie ta piramida jest odwrócona i najważniejszy jest produkt również mnie nie przekonuję. Ja po prostu widzę każde przedsiębiorstwo jako dynamiczną strukturę, która musi adaptować do rzeczywistości, a nie być kierowana według jednego ściśle określonego modelu.
Nie wierzę jednak, że na nikim Pan się nie wzoruje.
Może pan nie wierzyć, ale ja naprawdę nie kopiuję żadnych schematów. Raczej dużo rozmawiam, wymieniam się wiedzą, szczególnie z inwestorami. W Dirlango bowiem wkładają pieniądze najlepsi specjaliści w Polsce od VC czy telecomu, warto więc korzystać z ich porad.
Teraz korzysta Pan z porad współpracowników, a co ukształtowało Łukasza Wejcherta w przeszłości?
Na pewno dzieciństwo spędzone w Skandynawii. Tamtejsze egalitarne wychowanie bardzo na mnie wpłynęło. Dzięki temu teraz oceniam ludzi patrząc na to, co zrobili, a nie czytając tytuły wypisane na ich wizytówkach. Wiele nauczyłem się także od mojego pierwszego holenderskiego szefa, który pokazał mi, jak ważna jest w biznesie etyka.
Tyko to?
Jeszcze sport . Maratony nauczył mnie bowiem wytrwałości, a tenis wzmocnił moją koncentrację i pokazał, jak skupiać się na jednym wyznaczonym celu.
A jak Pan szuka pracowników? Woli pan niesamowicie zdolnego, lecz mniej lojalnego, milenialsa czy przeciętnego wyrobnika, który dla firmy poświęci jednak większość życia?
Rzadko staję przed takim wyborem. Wolę zatrudniać ludzi z pasją, którzy są autentyczni i naprawdę chcą to robić. Ale wiadomo, że nie szukam tylko osób opętanych obsesją pracy, którzy nie wychodzą z biura przez 14 czy 15 godzin. Moja zasada jest prosta – work smart, not hard. Poza tym lubię pracować z ludźmi, którzy podzielają te same wartości – życiowe i zawodowe – co ja. Ale to chyba naturalne.
Nie uważa Pan jednak, że z nowymi pokoleniami, które zupełnie nie przywiązuje się do miejsca pracy, trudniej jest budować biznes na lata?
Jeżeli te osoby są bardzo kompetentne, to oczywiście zdarza się, że pojawiają się przed nimi nowe możliwości – albo chcą założyć własny start-up albo dostają oferty z największych światowych korporacji – i wtedy wiadomo – pracodawca ma bardzo mieszane uczucia, co wiem z własnego doświadczenia. Nieraz bowiem przychodzili do mnie pracownicy mówiąc, że odchodzą - do Google, do Allegro, na swoje.
I co Pan wtedy czuł?
Z jednej strony żal, że odchodzi dobry specjalista, a z drugiej radość, że wybrało się wcześniej odpowiednio osobę, która pod twoim skrzydłami bardzo się rozwinęła i dzięki waszej wspólnej pracy została dostrzeżona.
A który z Pana biznesów jest najbardziej dostrzegalny dla zwykłych Polaków.
To wszystko są różne interesy, więc za każdym razem punkt odniesienia jest inny. Na przykład Net Sprint dociera do 90 procent internautów w Polsce, co jest niewątpliwie imponującym wynikiem. Ale iTaxi także zmieniło swoją branżę. Dość powiedzieć, że szefowie najważniejszych korporacji taksówkarskich spotkali się pierwszy raz od prawie 20 lat, aby omówić strategię przeciwdziałającą działaniom iTaxi.
Na koniec – jak Pan rozumie innowacyjność?
Dla mnie innowacyjność to wykorzystywanie nowych technologii do zmiany zastanej rzeczywistości rynkowej. Weźmy iTaxi, które używa właśnie innowacyjnych rozwiązań do zredefiniowania sposobu zamawiania taksówek, dzięki czemu klienci mają o wiele więcej możliwości, a sama usługa jest znacznie bardziej efektywna. Albo inny przykład – Onet. Przecież jeszcze 15 lat temu mało kto sobie wyobrażał, że sieć , rewolucjonizując dostęp do informacji, przełamie monopol starych mediów. A my w Onecie, jako jedni z pierwszych w Polsce, wyczuliśmy tą zmianę i przetarliśmy ten szlak innym portalom. W moim wypadku więc innowacyjność nie ma za wiele wspólnego z wynalazczością. To raczej wykorzystywanie technologii do tworzenia nowych produktów.
Łukasz Wejchert - wychował się w Danii, później pracował w bankowości m.in w londyńskimi City. Po powrocie do Polski został prezesem Onetu oraz członkiem zarządu TVN, których współwłaścicielem był jego ojciec - Jan. Po śmierci ojca młodszy Wejchert sprzedał udziały w Onecie oraz TVN-nie i skupił się na rozwoju spółki Dirlango, do którego należy klika startupów m.in iTaxi, LeadR, Justtag i Netsprint.