Szukał właśnie pasterzy do pracy „bardzo w Bieszczadach”. – To ogłoszenie na Facebooku zadziałało jak hasło rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady – mówi Artur Gierula w rozmowie z Inn:Poland, W ciągu 3 dni zadzwoniło do niego... 500 osób. I to mimo że pasterz może zarobić 2 tys. zł. Nam opowiada o pracy pasterza 2.0 i o tym, dlaczego powiedzenie „głupi jak baran” jest zupełnie nietrafne. A czapkę kowboja ma od dzieciństwa.
Artur Gierula: Większość tak, mam dwóch, jeden trafił do nas przez Facebooka, drugi przez portal z ogłoszeniami OLX. Jeden jest po przejściach, trochę miał do czynienia z alkoholem i tego typu sprawami, drugi to zwykły chłopak z Katowic, który chciał odmiany.
To ogłoszenie na Facebooku zadziałało jak hasło „rzuć wszystko i wyjedź w Bieszczady”. W ciągu 3 dni zadzwoniło do mnie 500 osób. Ale w pierwszych słowach zwykle pytali, czy to prawda, czy ktoś sobie robi jaja. Zgłaszali się studenci, że jak Bieszczady, nocleg za darmo i jeszcze jakieś pieniądze, to mogą wszystko robić. W rezultacie mam dwóch chłopaków i dojadą jeszcze dwie dziewczyny, będą sprzedawać sery w bacówkach.
Ogłoszenie o pracy w Bieszczadach z FB
Jest robota dla pasterza w Bieszczadach, bardzo w Bieszczadach. Owce, krowy, w gospodarstwie są tez konie w sumie koło stu sztuk, więc nie za dużo. Może być ktoś bez doświadczenia, pasienie bez dojenia, na sezon lub na stałe jak się spodoba obu stronom. kontakt bezpośrednio (...)
2000 zł miesięcznie. Poszukiwany ktoś OD ZARAZ. W cichej dolince niedaleko Ustrzyk Górnych.(...) Zawsze dużo osób mówi, że o tym marzy, ale konkretnego znaleźć trudno. Z doświadczenia wiem, że to nie zawsze łatwa, ale wspaniała robota, gdzie człowiek schodzi do właściwego poziomu, poziomu łąki.PS: Od lipca jest mnóstwo chętnych, więc dzwońcie, jeśli możecie być w Bieszczadach w ciągu kilku dni
Powie pan coś o tym, jak się idzie w góry? Bo to chyba uruchomiło tę lawinę telefonów, gdy ludzie oczami wyobraźni zobaczyli siebie, jak tak idą po łąkach, bez telefonu, wolni? Taki pasterz wstaje rano i...?
Wstaje rano, karmi psy, otwiera kosze, idzie na łąki i pasie. Ja tak za czasów technikum jeździłem sobie na wypasy dorabiać, a przy okazji traktowałem to jako przygodę, uciekałem ojcu (śmiech).
No to właśnie wtedy wstawałem rano, wypuszczałem psy… ale miałem świetnie ułożone psy, one całą robotę robiły za mnie. A ja cały dzień siedziałem przy drodze i sprzedawałem sery. To jest tak. Wstaje się rano, idzie się na udój. No i juhasi się dzielą, część idzie z owcami, część zostaje robić sery. Dzisiaj ty, jutro ja.
A pan woli iść z owcami czy robić sery?
Dla mnie osobiście juhaszenie w terenie było świetną pracą. Potężny odpoczynek psychiczny. Fizycznie to różnie, bo łazi się w końcu z tymi zwierzętami po górach, ale byłem sam, z psami i owcami, poza tym żywej duszy, przyroda dookoła. Dla mnie to było zawsze lepsze…
...niż robienie serów?
No robienie serów to zawsze w gromadzie, często przy jakiejś flaszce… no wesoło jest (śmiech)
Juhasi cały dzień spędzają ze zwierzętami, chodzą z nimi po łąkach. Od dojenia do dojenia, zawsze koło godziny 15 schodzi się na dojenie. Trwa to od godziny do dwóch, kwestia wielkości stada. Jeszcze chwila dla juhasów, obiadek i znowu do zachodu są w łąkach. Na noc owce są koszarowane, zamykane w zagrodach, a przy nich są szałasy, takie kolibki malutkie, w których pasterze śpią i pilnują owiec. I od rana znowu. Powód jest prosty, ochrona przed wilkiem.
Taki macie problem z wilkami?
To jest problem ogromny. Gdyby nie psy i juhasi, to podejrzewam, że w ciągu miesiąca wytłukłyby stado tysiąca sztuk.
Tysiąc sztuk?
Może tysiąc to przesada, ale watahy niedawno w ciągu białego dnia zabrały 3 sztuki. Jak przyjdzie sierpień, gdy wadery wychodzą z młodymi z jam, to zaczyna się polowanie na potęgę. Raz że pokarm dla zwierząt, a dwa, wadera, czyli stara wilczyca, uczy swoje dzieci polowania, kunsztu łowieckiego.
Groźnie
Gdy ja jeździłem na wypas, to dla mnie sierpień też był zawsze najgorszy. Ale my dziś mamy owce w zagrodach elektrycznych i ten człowiek, który jest do pomocy, musi tylko doglądać. Już nie przemieszczamy się wielce. Tym bardziej, że pasiemy na terenie Bieszczadzkiego Parku Narodowego i mamy ściśle określone ścieżki i łąki, którymi powinniśmy chodzić.
Dlatego najprostszy sposób to jest zagroda elektryczna. Nie daj Boże, żeby weszły te zwierzęta w pióropusznik strusi. Piękna roślina, ale wtedy jest tragedia i mogą nas nawet wyrzuć z parku. Z jednej strony park by chciał, żebyśmy tam pasali, a z drugiej daje takie warunki, że to jest trudne do wykonania.
Jak wyglądają dziś stada? Czy trzeba mieć własne pastwisko?
Tu niedaleko jest największy wypas w Polsce. Facet ma z 2,8 tys. sztuk. To nie wszystko są jego zwierzęta, mnóstwo owiec przyjeżdża z Podhala na wypas. To taka tradycja góralska od dawna, że młode zwierzęta oddają na wypas. Tam brakuje łąk, a my tu mamy tysiące hektarów przestrzeni, pagórków.
To są tereny prywatne, ale właściciele, często z wielkich miast, sami się proszą o bacę, który będzie chodził i wypasał. Wszystko dzięki temu, że to są łąki pastwiskowe lub kośno-pastwiskowe i można dostać dofinansowanie na wypas. W dobie dotacji unijnych Unii wystarczy napisać odpowiedni projekt.
Są jeszcze tereny parkowe, gdzie my pasiemy. Mamy zgodę na 50 ha wypasów, będziemy wypasać bydło, nasze polskie Simentale i węgierskie bydło stepowe, głównie mięsne. Takie, które w zasadzie jako pierwsze występowało na tych terenach.
Pasiecie cały rok? W grudniu to pan chyba nie puszcza swoich pasterzy do tych kolibek?
W grudniu nie ma wypasu. Wypas jest od śniegu do śniegu, a teraz w dobie przepisów Natura 2000, to można go prowadzić od 20 maja do 15 października.
W październiku tam nie zamarzną?
Nie… chociaż bywa różnie. Czasem w październiku jest u nas już biało, ale wtedy schodzi się na dół, do wiosek, ale wtedy juhas praktycznie nie ma roboty. Do obsługi są wtedy potrzebne ze dwie osoby.
Wspomniał pan o nawet 4 miesiącach na halach. Dlaczego wychodziło się na tak długo?
Taki tryb życia prowadzili, to był wiek XV-XVII. W całym terenie Karpat Wołosi chodzili z nim po górach. Oni się przemieszczali, wychodzili w kwietniu na wysokości Rumunii i potrafili dojść we wrześniu do Czech. Dwa lata temu Piotr Kohuc powtórzył to z owcami, miał stado z 300 owiec przy sobie. Szło z nim kilku wspaniałych Rumunów, na trasie zorganizowali mu mnóstwo festynów. Zrealizował marzenie, złapał przy tym wprawdzie boreliozę, ale się wyleczył (śmiech).
Często to się łączyło z szukaniem miejsca dla siebie. Sporo z tych pasterzy zostało tutaj i osiedlili te ziemie. Ja na przykład całe życie sądziłem, że mam pochodzenie greckie, a okazało się, że ormiańskie.
To jednak trochę bliżej
Tak. Już mój pradziad był na tych ziemiach. W Bieszczadach mieszkamy od urodzenia. Większość wiosek, Bieszczady, Beskid Niski, Podgórze Przemyskie, zostały wyludnione niemalże do zera podczas akcji Wisła. My mamy to szczęście, że w okolicach Leska zostało więcej ludzi, w tym nasze rodziny.
Wspominał Pan o nowych pracownicach, dziewczynach do sprzedaży serów. A co z wypasem, kobiety też są juhasami?
Nie znam osobiście żadnej kobiety, która by chodziła po halach czy łąkach ze zwierzętami. Wiem, że chodzą na Ukrainie, w wysokich Bieszczadach ukraińskich czy na Huculszczyźnie. Ale u nas jest przyjęte, że juhaska przy owcach i dojenie tych owiec, wyrabianie serów na bacówkach, to raczej zajęcie mężczyzn.
Tym bardziej, że tradycyjnie kobiety zostawały w domu z dziećmi i zwierzętami w domach. Mężczyźni szli na trzy-cztery miesiące, zależnie od pogody, wysoko w góry na wypas. Stamtąd przynoszono sery. Z racji jego specyfiki, on jest mocno solony, wędzony, łatwy w przechowywaniu.
To który ser pan poleca?
U nas najbardziej znany jest ser huculski, nie różni się tym niczym on bunca, tyle że jest wędzony i raczej u nas są to sery krowie.
A ile Pan ma owiec?
My mamy malutkie stadko, 80 sztuk. Do tej pory mieliśmy konie i bydło. Moim marzeniem było wypasać na koniu i może nam się to marzenie z żoną spełni w tym roku.
Ma pan już taki kapelusz kowbojski?
Od dziecka!
Stado dopiero od tego roku, więc co pan robi na co dzień?
Zajmujemy się turystyką konną. Od 14 lat prowadzimy rajdy konne, wycieczki w tereny. Robi się coś, co się lubi i jeszcze się na tym zarabia.
Trzeba dobrze jeździć konno?
Podstawy trzeba mieć, panować nad sobą na koniu i nad koniem w tych trzech podstawowych chodach. To nie są sportowe wymogi jeździeckie. Ale osobę nigdy nie jeżdżącą, zabieramy na tzw. hola. Koń idzie za koniem i jedyny warunek to utrzymać się siodła. W ten sposób zaszczepiamy jej jeździectwo. Gdy ktoś widzi przestrzeń, to budzi ogromny strach ale i satysfakcję, że jest się w terenie.
Jak wygląda taki rajd?
Może być rajd gwiaździsty, gdy się mieszka w jednym miejscu i jeździ codziennie gdzie indziej, nawet na Słowację, bo to jest blisko. Rano śniadanko, potem kulbaczenie koni. Trasy są różne, od 25-55 km, w siodle spędza się nawet 10 godzin. Wieczorem ognisko, piwko i spać, bo rano trzeba wstać i działać ze zwierzętami. Każdy dostaje swojego konia i odpowiedzialność za niego.
Owce wam jeszcze w ogóle czasem uciekają?
Zdarza się. To są bardzo sprytne zwierzęta. Powiedzenie „głupi jak baran” jest nieprawdziwe. To jest prosty schemat. Każde stado ma swoją hierarchię. Najsłabsze sztuki stado nagania na ogrodzenie, aż w końcu ze strachu te zwierzęta idą, rozrywają te pastuchy i stado jest wolne. U koni to jest wręcz standard.
Jak można zdobyć licencję od parku narodowego?
Park Narodowy ogłasza przetargi na dzierżawę ziemi i na wypas. W tym roku my jedyni zgłosiliśmy się na wypas, poza łąkami, które są od lat wypasane, ci górale od zawsze tam byli, jak żyję. My wygraliśmy w Parku narodowym, które od dawna nie były wypasane. Na Przysłupie Caryńskim i w Bereszkach.
Pan wcześniej nie miał owiec, czyli to powrót do marzenia z dzieciństwa?
Do mnie w życiu nikt "juhas" nie powiedział, tylko zawsze baca. Pracowałem przy owcach w technikum. Potem kupiłem kilka koni, dziś mam ich 16. Całe nasze wspólne życie z żoną to albo inwestujemy w konie, albo w sprzęt do koni. Konie dają nam trochę wolności.
Owce, konie. To kim Pan jest z zawodu?
Leśnikiem. Ale nigdy nie pracowałem w tym zawodzie, tylko jako drwal, 6 lat pracowałem jako pilarz. Dzisiaj są zupełnie inne pieniądze z tego, więc szkoda zdrowia. Wolę siedzieć na koniu.
Więc czym Pan się zajmuje na co dzień?
W tym momencie nie wiemy w co wsadzić ręce z żoną. Dzierżawimy schronisko, w którym wynajmujemy pokoje. Zajmujemy się jeszcze zwierzętami, owcami, bydłem. Mamy stado koni. Za tydzień znikam na dzień na rajd, i tak będzie do końca sezonu.
Po takim rajdzie to lubi pan jeszcze ludzi?
W siodle to nie… prędzej po weekendzie pracy w schronisku (śmiech). Koniarze to specyficzni ludzie, z nimi aż chce się jechać w teren. Jak trafia się fajna ekipa, z którą jest wesoło i przyjemnie i wiemy, że dba o konie, to traktujemy to z żoną wręcz jako urlop.
A skąd nazwa Stajnia Tołhaje?
Tołhaje to byli miejscowi zbójnicy z tych terenów. Często robimy napady, na kolejkę wąskotorową lub wozy. Grupy które zamawiają wycieczki wozami taborowymi, zamawiają też napady. Zacząłem namawiać kolegów – nie róbmy Ameryki w Bieszczadach, nie naśladujmy Indian, tylko wykorzystajmy własny folklor. A tu grasował taki bieszczadzki Janosik, Dowbosz, od Rumunii po Gorlice. I stwierdziliśmy, że będzie stajnia Tołhaji, a zamiast kapelusza podczas takich napadów nosimy albo papachy albo kuczmy, wełniane wysokie czapy.
Baranina idzie w górę. Opłaca się teraz hodowla owiec?
Na pewno tym, którzy mają certyfikat ekologiczny. Choć na pewno nie na wielką skalę przemysłową, tysiące sztuk, bo nawet nie byłoby gdzie ich wypaść, przez to, że ziemia jest podzielona. Nie ma dojścia do pastwisk. Ja uważam, że jeśli robi się coś z głową, to na pewno się opłaca.
Produkujecie też sery?
W tym roku jeszcze nie, bo nasze stado to głównie jagnięta i jarki, czyli owce które nie miały młodych. Żeby miały mleko, to trzeba je zakocić. One się w lutym kocą i zaczynają dawać mleko i wtedy się produkuje sery. W tym roku kupujemy od lokalnych producentów.
Oni się bardzo ucieszyli, a to są świetni producenci, bardzo smaczne sery. Stwierdziliśmy, że tak to smakuje, tak ludziom schodzi, że trzeba postawić bacówkę i sprzedawać. I stąd potem pomysł na owce, wypas. Ta żywność staje się bardzo modna, ten lokalny nabiał, ale też przetwory, dżemiki. Czy też alkohol…
Hmm?
Głównie nalewki, ziołowe i owocowe, no i wszystkim znany bimber. Łącka nam się ostatnio mocno zepsuła, teraz to są perfumy, a nie alkohol. Nasz bimberek ma wiele rodzajów. Kiedyś organizowałem w schronisku weselisko dla znajomego, 140 osób i zero wódki, tylko cztery rodzaje bimbru. Z dzikiej róży, z maliny i czarnego bzu. No i czwarty, czysty, ale leżakowany kilka lat w beczkach dębowych. Ojciec pana młodego to wszystko wytworzył. Ten z dzikiej róży… w smaku niesamowity, w mocy… głowa mała!
Jak się nazywa Pana schronisko?
Schronisko nad Smolnikiem. Piękne miejsce. Gdy siedzimy przed domem i patrzymy przed siebie, to piękne miejsce! Tylko jak żyć na tej górze, jak popada, to tylko samochodem 4x4 albo koniem.
Dziękuję za rozmowę