„Kto ma owce, ten ma, co chce. Dziś mówi się: kto ma owce, ten baran” – tak Roman Kluska, przedsiębiorca i twórca Optimusa oraz Onetu podsumowywał realia hodowli owiec. Jego zdaniem, branżę zadusiły biurokratyczne wymogi i koszty. Teraz będzie miała szansę się odbić: resort rolnictwa ma plan odbudowy.
„Program odbudowy i zrównoważonego rozwoju owczarstwa w Polsce” ma prosty przekaz: renesans polskiego owczarstwa jest możliwy. Ba, konieczny. Zwłaszcza – jak podkreśla ministerstwo rolnictwa – tam, gdzie pojawił się afrykański pomór świń (ASF). Cóż, problem może w tym, że ASF pojawił się w Polsce jedynie na obszarze Białostocczyzny, a konkretniej – trzech powiatów: białostockiego, janowskiego i sokólskiego. I dotknął prawdopodobnie wyłącznie tamtejszej populacji dzików.
Ale za powrotem do owczarstwa przemawiają też argumenty ekonomiczne: zdaniem resortu, polską baraniną i jagnięciną mogłyby być zainteresowane kraje arabskie. Rzeczywiście, bliskowschodnia kuchnia opiera się na baraninie i jagnięcinie, regularnie dochodzi do deficytu mięsa na tamtejszych rynkach – np. przy okazji hadżdżu, dorocznej pielgrzymki do Mekki, kiedy to do Arabii Saudyjskiej zjeżdżają miliony pielgrzymów.
Problem jednak w tym, że polska jagnięcina – nawet wysokiej jakości, żywiona paszami wytwarzanymi w gospodarstwach – ma na tamtejszych rynkach olbrzymią konkurencję, choćby ze strony hodowców z państw wschodniej i północno-wschodniej Afryki. Z faktu, że mamy w Polsce sporo łąk i pastwisk, nie wynika jeszcze rynkowa przewaga nad dotychczasowymi dostawcami.
Bardziej perspektywiczny wydaje się być, wymieniany przez resort w drugiej kolejności, rynek krajowy. Popularność „budek z kebabem” – oraz szarej strefy handlu jagnięciną, jaka rozwinęła się w ostatnich latach nad Wisłą – wskazuje na to, że baranina wróciła do łask.
„Program” ma też oferować hodowcom – lub zainteresowanym tym rynkiem przedsiębiorcom – sposoby i kierunki rozwoju chowu i hodowli, z uwzględnieniem kompleksowego podejścia do utworzenia pełnego łańcucha produkcyjnego – od stad hodowlanych, przez produkcję, ubój i przetwórstwo, aż po odbiorcę końcowego.
Niestety, zdawkowe komunikaty resortu o renesansie polskiego owczarstwa nie odnoszą się do tego, czy – i w jaki sposób – ministerstwo chciałoby powalczyć z „czarnorynkowym” handlem owczym mięsem. Zrodził się on w naturalny sposób. Jak wyliczał w jednej z rozmów Roman Kluska: trzymiesięczne jagnię jest warte około dwustu złotych. Ale zanim trafi ono do klienta, hodowca musi uiścić opłaty – kolczyk (kilka złotych), badanie weterynaryjne (średnio 50 zł), dowóz specjalistycznym transportem do ubojni (powiedzmy, 50 zł), ubój – (30 zł, własnoręczny ubój jest dopuszczalny wyłącznie na własny użytek), odwiezienie mięsa w aucie-chłodni (powiedzmy, 50 zł).
Nawet, jeśli te koszty się rozkładają na większą ilość zwierząt, to jeszcze dochodzą pasze, prąd, sprzęt rolniczy, koszty funkcjonowania owczarni, koszty pracy hodowcy i jego pomocników (pracowników). Dla tych, których nie stać na wielkie stada i chów na skalę „przemysłową”, cały biznes właściwie traci sens. No chyba, że sprzeda się mięso nie badane pasjonatom, którzy zgłosili się „z polecenia”.
Trudno się zatem dziwić, że pogłowie owiec w Polsce kurczyło się w ostatnich latach w błyskawicznym tempie. Z danych Departamentu Rolnictwa Głównego Urzędu Statystycznego wynika, że w ubiegłym roku nad Wisłą hodowano około 230 tysięcy owiec – czyli dobre sto tysięcy mniej niż jeszcze w 2007 r. Nic nie wskazuje na to, żeby program resortu rolnictwa miał zmienić tę sytuację.