Sto, dwieście, albo i trzysta – polskie urzędy na wszystkich szczeblach wręcz rywalizują o to, który udostępni więcej usług w wersji elektronicznej. Swoje e-platformy obsługi petenta uruchamia dziś niemal każda gmina, głównie w oparciu o dofinansowanie unijne. Miałoby to jeszcze sens w przypadku dużych miast – ale są w Polsce takie gminy, w których z e-usług nie skorzystał jeszcze nikt.
Elektroniczna rewolucja czeka Mazowiecki Urząd Wojewódzki. Instytucja ta ma do połowy 2018 roku uruchomić własny serwis e-usługami administracyjnymi, w oparciu o zastrzyk niemal ośmiu milionów złotych wsparcia z funduszy RPO WM 2014-2020. – To jest bardzo ważny projekt. Myślę, że przyczyni się do budowy tzw. społeczeństwa informacyjnego na Mazowszu. Dzięki niemu bowiem mieszkańcy zyskają dostęp do usług, realizowanych przez instytucje rządowe drogą elektroniczną – peroruje marszałek Adam Struzik.
Na bazie planowanego systemu mieszkańcy Mazowsza, lokalni przedsiębiorcy i samorządowcy mają uzyskać dostęp do 105 nowych usług. Żeby je uruchomić urząd kupi sprzęt, oprogramowania, wyposażenie serwerowni, zapewni sobie też zaplecze techniczne i doradcze. Istniejący system elektroniczny trzeba będzie zintegrować z tym nowym. Cel jest oczywisty: przynajmniej częściowo zautomatyzować pracę urzędu, rozładować kolejki, zaoszczędzić wszystkim czasu. W nowym systemie można będzie zapłacić za usługi, sprawdzić status swojej sprawy czy... zarezerwować termin wizyty.
– Są takie gminy, które umożliwiają załatwianie kilkuset różnych spraw przez internet, ale przez wiele miesięcy nie skorzystał z tej możliwości żaden mieszkaniec – kwitował podczas niedawnego Kongresu Regionów prezes Najwyższej Izby Kontroli, Krzysztof Kwiatkowski.
Wiedział, co mówi. Według opublikowanego kilka miesięcy temu raportu NIK, największy kłopot jest w najmniejszych gminach. Przykładowo, w liczącym sobie nieco ponad 16 tysięcy dusz mieście Lędziny, z lokalnej platformy usług elektronicznych – oferującej ponad trzysta takich usług – przez półtora roku (od początku 2014 r. do połowy 2015 r.) skorzystano... pięć razy. A były też miejsca takie, jak Pieszyce, Niemsza, albo Oborniki Śląskie. Tamtejszych platform – w analogicznym okresie – nie wykorzystano ani razu. Ba, we wszystkich skontrolowanych urzędach miejskich i gminnych łączna liczba wykonanych w ciągu tych osiemnastu miesięcy „usług” nie przekroczyła tysiąca.
A chodzi o nie byle jakie pieniądze. Nawet w najmniejszych gminach całkowite koszty realizacji projektu cyfryzacyjnego mogą przebić pułap miliona złotych. Na szczeblu regionalnym było, rzecz jasna, drożej – weźmy cyfryzujące się Mazowsze: Wrota Mazowsza kosztowały 27,5 miliona złotych, z czego trzecią część środków pozyskano z UE. Na tej platformie udostępniono 1128 usług, z których przez osiem miesięcy (listopad 2014 – czerwiec 2015) skorzystało 78 osób, realizując 169 usług. Gdyby symbolicznie przeliczyć koszty projektu na głowę użytkownika wypadałyby ponad 352 tysiące złotych.
Oczywiście, to symboliczne kalkulacje, a z każdym nowym e-petentem średnia będzie niższa. Ale w tym tempie inwestycja zwróciłaby się za stulecia, a nie za kilka czy kilkanaście lat. Co gorsza, to nie jedyny tak wielki projekt, jaki realizowano w Polsce w ostatnich latach. Za 22,2 mln zł – wydane w latach 2006-2008 – powstał śląski SEKAP (System Elektronicznej Komunikacji Administracji Publicznej). Projekt Cyfrowa Małopolska kosztował 2,8 mln złotych, Cyfrowy Urząd Wrót Podlasie i Centralna Szyna Danych kosztowały 1,1 mln złotych.
Zjawisko nie ogranicza się do systemów lokalnych czy regionalnych. Według NIK również tworzone na szczeblu centralnym, ogólnopolskie systemy – jak platforma ePUAP, którą z euforią anonsowano Polakom jako milowy krok w przyszłość – budzą niemal zerowe zainteresowanie obywateli. ePUAP wykorzystują dziś niemal wyłącznie organy administracji publicznej, zaledwie 4 proc. „ruchu” w systemie to usługi, z których korzystają przeciętni Polacy. Wygląda zatem na to, że na kolejki jesteśmy skazani – i to sami się na nie skazujemy.