Menedżerowie pędzą coraz szybciej. Tylko dokąd to prowadzi?
Menedżerowie pędzą coraz szybciej. Tylko dokąd to prowadzi? 123RF

Presja na sukces, wyniki i kwalifikacje nie kończą się wraz z zajęciem fotela menedżera – twierdzi Katarzyna Pączkowska, dyrektor operacyjna agencji rekrutacyjnej Hays Poland. Dzisiaj każdy szef powinien się uczyć, zdobywać nowe kompetencje i na bieżąco śledzić zmiany zarówno w gospodarce, jak i w mechanizmach rządzących biznesem. Kto zaniedba to samodoskonalenie, niebawem poczuje na plecach oddech młodszych i bardziej zdeterminowanych rywali.

REKLAMA
– Nie jest to zjawisko tak powszechne, żeby miał z nim problem każdy menedżer, który do mnie przychodzi – mówi INN:Poland Izabela Kielczyk, psycholog biznesu. – Ale na pewno można powiedzieć, że żyjemy dziś w innych czasach niż dekadę temu. Dziś wszystko zmienia się w szybkim tempie, to okres wyjątkowo szybko zachodzącej reorganizacji zawodowej. A my musimy uczestniczyć w tym, co się zmienia: pójść na szkolenie, interesować się nowymi kierunkami studiów, które jeszcze kilka lat temu w ogóle nie wiązały się z naszym zawodem. Nowości przybywa, a my musimy w tym uczestniczyć – dodaje.
To szkolenie mają już wszyscy
Według ekspertki, inflację kwalifikacji widać po stronie pracodawców, ale i osób wchodzących dopiero na rynek pracy. – Ta presja jest szczególnie widoczna podczas rozmów kwalifikacyjnych: „to szkolenie wszyscy mieli”, „te studia wszyscy mają”, „co jeszcze?” – wylicza Kielczyk. – Dotyczy to zwłaszcza osób wchodzących na rynek pracy – dodaje. Ci, którzy mają już duży staż pracy – mogą liczyć jeszcze na swoje doświadczenie.
Ale suma naszych doświadczeń to często za mało. – Widać już na rynku sytuację, kiedy niektórzy menedżerowie zatrzymali się: nie idą dalej, a więc nie są już tak cenieni. Z kolei mam klientów z międzynarodowych korporacji, którzy muszą uczestniczyć w takim samodoskonaleniu, jeżeli chcą utrzymać się na stanowisku: czasami presja płynie z góry – mówi Izabela Kielczyk. – Czasami wręcz jest to sytuacja absurdalna: ktoś jeszcze nie przyswoił do końca jednego „pakietu” wiedzy, a już zastanawia się, co jeszcze może zrobić, żeby wyprzedzić kolegów. Ten pęd nie pozwala przekształcić wiedzy ze szkoleń w praktykę – kwituje.
logo
Arkadiusz Wojtasiewicz/Agencja Gazeta
Według niej, menedżerowie czują się też zagrożeni przez młodsze pokolenie: ono wie więcej, jest na bieżąco z nowinkami, żyje w kulturze, która wcześniej czy później zacznie definiować każdy biznes. Blokada, sprowadzająca się do udowadniania, że „stare jest dobre”, też nigdzie nie prowadzi. Cóż, w dzisiejszych czasach musimy nadążać za tym, co się dzieje.
O tej samej potrzebie bycia na bieżąco i podążania za kolejnymi wyzwaniami przypominała na łamach „Pulsu Biznesu” dyrektor Katarzyna Pączkowska. Jej zdaniem, zarówno Steve Jobs, jak i znacznie wcześniej żyjący wynalazcy i menedżerowie, jak choćby Thomas Edison, nie osiedli na laurach. Zamiast „odcinać kupony” od trafionych projektów, koncentrowali się na zdobywaniu wiedzy i umiejętności potrzebnych do identyfikowania nowych potrzeb klientów, poszukiwania nowych rozwiązań, tworzenia nowych produktów czy wynalazków.
Kolekcjonerzy dyplomów
– Dotykamy tu czegoś, co z jednej strony charakteryzuje rzeczywistość, z drugiej: odzwierciedla stereotyp – podsumowuje zjawisko inflacji kwalifikacji Jacek Santorski, założyciel Laboratorium Psychoedukacji i dyrektor programowy Akademii Psychologii Przywództwa. – Jest taka zasada, że na kluczowych stanowiskach trzeba mieć właściwych ludzi i obowiązuje tu zasada „zero tolerancji na kompromis”: „masz wątpliwości – nie zatrudniaj”, „ktoś się nie sprawdza – rozstawaj się” – podkreśla.
Tylko brak tolerancji na kompromis można rozmaicie rozumieć. – Rzeczywiście, bardzo wielu menedżerów czy specjalistów, zwłaszcza średniego i średnio-wyższego szczebla kolekcjonuje dyplomy i kursy – przyznaje Santorski. Jednocześnie zastrzega, że „więcej dyplomów” może – ale nie musi – być lepiej postrzegane. Byleby nie było zbyt wielu stanowisk w CV, bo to świadczy, że taka osoba miała kłopot z utrzymaniem się w kolejnych firmach. Inna sprawa, że taka niestabilność jest charakterystyczna dla millenialsów: w końcu collect moments not things.
logo
Kolekcjonerzy dyplomów rzeczywiście się zdarzają, jednak w cenie jest przede wszystkim doświadczenie - przekonują psycholodzy. Fot. 123rf.com
Tak czy inaczej w wielu korporacjach polityka wewnętrzna wymaga, by zatrudnienie osoby na stanowisku menedżerskim znajdowało potwierdzenie „w papierach”. A sterta dyplomów skończonych kursów, szkoleń i studiów jest najlepszych z takich potwierdzeń. – Najprzytomniejsi patrzą na doświadczenie, pytają, co ten człowiek w życiu zdziałał. Albo nie zdziałał – bo mógł stworzyć startup, który upadł, ale ten człowiek wyszedł z kryzysu i dziś jest warty pięciokrotnie więcej niż absolwent z tytułem MBA – mówi Santorski.
Jak uciec z labiryntu powszedniejących kwalifikacji? – Powiem w kontrze: żeby dziś coś zdziałać, trzeba przede wszystkim się oduczać, a nie uczyć – podkreśla psycholog. – Wymagania współczesnego biznesu, turbulencje ekonomiczne, nowe technologie, świetne okazje powstające przy przenoszeniu doświadczeń z jednego do drugiego obszaru, powodują, że najważniejszą rzeczą jest być open-minded – dodaje.
Drugą istotną dla Jacka Santorskiego kwestią jest przywództwo: współcześni menedżerowie mają nadmiar kwalifikacji, gdy chodzi o umiejętności menedżerskie, projektowe, specjalistyczne, ale dramatycznie brakuje im zdolności przywódczych. – Top menedżer, patrząc w czyjeś CV, najchętniej zagląda w hobby, podróże, które ktoś odbył, odbyty kiedyś wolontariat. Kolekcjonerzy kursów lądują w ślepej uliczce – kwituje psycholog. – Ich kwalifikacje mogą być warunkiem potrzebnym, ale niekoniecznym – albo niedostatecznym – by mieć dobrą robotę – dodaje.
Dlaczego? Bo millenialsi, którzy w badaniach wychodzą na roszczeniowych, nielojalnych i odmawiających jakiejkolwiek więzi z firmą – szukają autentycznych liderów. – Jeżeli ktoś jest sobą i przy tym jest „kimś”, to ich zdobywa. Tych umiejętności przywódczych nie da się wyedukować czy potwierdzić certyfikatem. Na to się składa całe życie – kwituje Santorski.
logo
"Odpuszczenie sobie" szkoleń może zostać uznane za stagnację. Fot. 123rf.com
Magister posterunkowy
Ale najbardziej nawet charyzmatyczny szef niewiele poradzi, nie wiedząc, o czym mówi. Eksperci Hays Poland wskazują, że postęp techniczny i inflacja kwalifikacji są ze sobą ściśle powiązane. I zjawisko to widać na całym świecie.
Nierzadko ociera się ono o absurd. Masowa ekspansja wyższego wykształcenia przyniosła efekt w postaci osłabienia znaczenia stopni naukowych i innych kwalifikacji – skarżą się dziś Amerykanie. – Pracodawcy domagają się dyplomów magisterskich, bo mają niekończący się dopływ świeżej krwi, a nie dlatego, że ich praca wymaga takich kwalifikacji. I nawet mimo to, narzekają na jakość tych absolwentów, którzy się zgłaszają – opiniują.
Podobny kłopot mają wyspiarze. – Pomysł, że aby zostać policjantem czy pielęgniarką, trzeba mieć stopień uniwersytecki – to nic innego jak inflacja kwalifikacji – krytykował już trzy lata temu ówczesny minister handlu i przemysłu Wielkiej Brytanii, Vince Cable.
Katarzyna Pączkowska ostrzega, że kwalifikacje, które do niedawna były fundamentem sukcesu menedżerów i ekspertów w swoich dziediznach, dziś nie wystarczą – oznaczają klęskę, a w najlepszym razie stagnację. – Gdy okazuje się, że dotychczasowe umiejętności nie pozwalają sprostać nowym wyzwaniom, powinniśmy jak najszybciej zapisać się na szkolenie, studia podyplomowe czy program MBA – zachęca ekspertka Hays Polska.

Napisz do autora: mariusz.janik@innpoland.pl