„Chcemy, żeby dla blisko 3 milionów najuboższych ludzi nie było w ogóle podatku. Mam na myśli osoby, dla których kostka prawdziwego masła jest czymś nieosiągalnym” – tak w „Salonie politycznym Trójki” reklamował swoją wersję kwoty wolnej od podatku wicepremier i minister rozwoju, Mateusz Morawiecki. Problem w tym, że zaproponowane przez ministra rozłożenie kwoty prędzej odpowie na potrzeby studentów i osób pracujących dorywczo niż tych, którzy desperacko próbują powiązać koniec z końcem.
Wyrok Trybunału Konstytucyjnego nie pozostawiał wątpliwości: sprawa podwyższenia kwoty wolnej od podatku powinna zostać rozwiązana do 1 grudnia br. – co oznacza, że sejmowe głosowanie sprzed kilkunastu dni nad zamrożeniem kwoty na kolejny rok było zbędnym spektaklem, być może obliczonym jako demonstracyjny prztyczek w nos dla TK.
Już kilkadziesiąt godzin po tym, jak Sejm uznał, że kwota się nie zmieni, zaczęto spekulować, jak się zmieni. Przypomnijmy, rok temu w kampanii wyborczej padło hasło „kwota wolna od podatku na poziomie 8 tysięcy złotych”. Przeszło dwukrotnie więcej niż obecne 3091 złotych. Co to oznacza dla przeciętnego zjadacza chleba? Że coroczny zwrot nadpłaconego podatku, przysyłany przez urzędy skarbowe w terminie najdalej do końca lipca, mógłby wzrosnąć z obecnych 556,02 zł do około 1440 złotych. Oczywiście, nie uwzględniamy tu innych potencjalnych ulg czy odliczeń.
Innymi słowy, w kieszeni Polaków mogłoby zostać niecałe 900 złotych więcej. Kwota niebagatelna, choć zapewne nie decydująca o „być albo nie być” tych rodzin, które na co dzień z trudem wiążą koniec z końcem.
Ale i na te 900 złotych na razie nie mamy co liczyć. Wedle zaprezentowanych przez wicepremiera Morawieckiego wyliczeń osoby, które nie zarabiają więcej niż 6,6 tysiąca złotych w ciągu roku nie płaciłyby żadnego podatku dochodowego. Pojawiałby się on dopiero po przekroczeniu poziomu 6,6, tys. zł dochodów i stopniowo rósł do poziomu około 11 tys. złotych rocznie. Na tym poziomie obciążenie naszych zarobków dorównywałoby dotychczasowemu – czyli opodatkowane byłyby dochody powyżej sumy 3091 zł. Innymi słowy, dla osób z tego przedziału – zarabiających powyżej 11 tys zł (aż do kwoty 85 tys. zł rocznie) – poziom kwoty wolnej od podatku się nie zmienia.
Powyżej zarobków na poziomie 85 tys. złotych sumy wolne od opodatkowania zaczynają stopniowo maleć. Pomysłodawcy wychodzili tu najwyraźniej z założenia, że dobrze zarabiającym Polakom te sto czy dwieście złotych w portfelu wielkiej różnicy nie zrobi. Aż wreszcie, na poziomie zarobków 127-130 tysięcy rocznie, każda złotówka, jaką zarobi taki podatnik, jest opodatkowana. Cóż, zarabiający powyżej 10 tys. zł miesięcznie pewnie i tak nie zauważą ubytku.
Nie ma co dyskutować o pomyśle progresywnego poziomu opodatkowania (czy raczej jego braku). Uderzające jest raczej to, że pomysł Morawieckiego jest zmianą dosyć kosmetyczną i jej beneficjentami staną się raczej nieliczni najbiedniejsi – co nie znaczy, że beneficjentów zabraknie.
Zacznijmy od liczby osób, które zostaną objęte zmianami. W czasie, kiedy „na tapecie” była mowa o całkowitym zwolnieniu z podatku osób z grupy o dochodach do 8 tys. zł rocznie, w mediach szacowano, że do tej grupy może należeć około miliona Polaków. Przy założeniu, że limit będzie jednak niższy – wspomniane 6,6 tys. zł – grupa takich podatników, potencjalnych odbiorców dodatkowej kwoty 900 zł, jeszcze bardziej się zmniejsza. Wiemy za to, ze słów wicepremiera Morawieckiego, że w tej kategorii oraz kategorii dochodów do 11 tys. zł (gdzie pojawia się pierwsza progresywna stawka obciążeń podatkiem dochodowym) znajduje się około 3 mln osób.
I teraz należałoby zadać sobie pytanie, o kim w ogóle mówimy: poziom zarobków 6,6 tys. zł rocznie oznacza, że mówimy o osobach zarabiających około 550 złotych miesięcznie, a więc pracujących dalece poniżej pensji minimalnej, na ułamkach etatów lub umowach na zlecenie czy o dzieło.
To jest możliwe: z danych GUS wynika, że 545 zł to minimum egzystencji w Polsce dla gospodarstwa jednoosobowego. To dalece poniżej progu ubóstwa: w całej tej sferze żyje około 2,8 mln osób – jak twierdzi Główny Urząd Statystyczny. Jednocześnie to ta sama grupa podatników, do której musimy zaliczyć osoby, które np. dorabiają sobie sezonowo w wakacje – uczniów i studentów, pracujących np. w kawiarniach i pubach. Praktykantów na symbolicznie płatnych stażach, osoby utrzymywane przez partnerów, które raz na kilka miesięcy wykonają jakąś pracę na zlecenie. Ba, artystów na utrzymaniu rodzin, którzy raz do roku sprzedadzą jakąś pracę. To najprawdopodobniej takie osoby będą w największym stopniu beneficjentami tak skonstruowanej kwoty wolnej od podatku.
Weźmy pod uwagę inne wyliczenie, z życia wzięte. 11-tysięczne miasto powiatowe na północy Polski. Krzysztof pracuje w placówce handlowej, zarabia mniej więcej minimalną krajową – około 1500 zł na rękę. Oznacza to, że w ciągu roku zarobi około 18 tys. złotych, co ze sporą nadwyżką plasuje go w grupie osób, dla których nie zmienia się nic. Iwona zarabiałaby podobnie, ale właśnie zredukowano ją do 3/4 etatu: co oznacza 1125 zł na rękę. To 13,5 tys. złotych w ciągu roku – to samo. A przecież kwotę wolną od podatku nalicza się od dochodu brutto!
Nie jest zatem tajemnicą, że dla 20 milionów Polaków zmiana kwoty wolnej od podatku jest abstrakcją. Dla nich nie zmieni się nic, choć to właśnie takie pary, jak Krzysztof i Iwona – nierzadko jeszcze z dzieckiem – próbują co dzień walczyć o związanie końca z końcem, bez ustawiania się w kolejkach po zasiłki, bez prawa (jeszcze, czasem – już) do 500+, bez korzystania z opieki pomocy społecznej. Dla nich ta „kostka prawdziwego masła” jest najtrudniej osiągalna, i dla nich niewiele się zmieniło.