506 fordów mustangów to – jak skrzętnie przeliczyli specjaliści Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego SAMAR – dwa na każdy dzień pracujący w 2016 roku. W takim tempie sprzedawały się fordy mustangi. 80 proc. sprzedanych w ubiegłym roku aut z galopującym ogierem na masce zostało zarejestrowane na firmy. O ironio, 75 proc. z nich to wersje z potężnym silnikiem V8: bestią, która rykiem obudziłaby pół dzielnicy. Najwyraźniej polski biznes zakochał się w samochodowej wersji harley'a.
„Szybcy i wściekli”, „Jestem legendą”, „Transformers”, „Aniołki Charliego”, przynajmniej dwa Bondy – no i, rzecz jasna, „Bullit”. Lista hollywoodzkich dzieł, w których ford mustang odgrywa niemalże główną rolę, mogłaby się ułożyć w historię amerykańskiego kina. Nic zatem dziwnego, że Amerykanie od dekad kupują mustangi na potęgę. Nieco bardziej zaskakujące jest to, że szósta generacja tego auta z impetem podbija europejskie rynki. Trend dotarł do Polski: w zeszłym roku ford mustang był najlepiej sprzedającym się samochodem sportowym na polskim rynku.
Z danych, jakie zebrał Instytut Badań Rynku Motoryzacyjnego SAMAR, w ubiegłym roku nabywcę znalazło 506 aut tej marki. Żeby było spektakularnie, eksperci Instytutu odjęli święta i weekendy – i wyszło im, że codziennie sprzedawały się dwa egzemplarze tego samochodu. Zaledwie sto egzemplarzy kupili klienci indywidualni, resztę brano „na firmę”. Z tego, jak już wspomnieliśmy, 75 proc. to były wozy z potężnym silnikiem V8. Pozostałe były to modele z silnikiem czterocylindrowym. 10 proc. sprzedanych nad Wisłą mustangów to kabriolety.
Skąd to niecodzienne zainteresowanie mustangiem w Polsce? Nie wynika ono wyłącznie z jego kultowego statusu. Ford mustang to najtańsze auto w swojej klasie i w tych parametrach – jego ceny, jak szacuje w rozmowie z INN:Poland szef Instytutu SAMAR Wojciech Drzewiecki, kształtują się na poziomie od 176 do 206 tys. złotych. Przy uwzględnieniu rabatów, okresowych promocji, talentu handlowego kupującego da się to zapewne obniżyć jeszcze o dobre kilkanaście tysięcy. A jak rozliczać auto na firmę, to i VAT się odzyska, a i potężne koszty zużywanego paliwa da się rozliczyć.
Z kratką albo kasetką
– Większość samochodów z segmentu premium, a do nich należałoby zaliczyć mustangi, jest kupowana „na firmę”. Przy czym nie miejmy wątpliwości, nikt nie kupuje mustanga, żeby jeździł nim handlowiec. Jeżeli już, to kupuje go szef firmy, ewentualnie osoby prowadzące własną, relatywnie niewielką działalność. Na pewno nie są to korporacje – tłumaczy nam Drzewiecki. - Podejrzewam, że w dużej mierze te auta są kupowane w finansowaniu zewnętrznym, np. leasingu czy wynajmie – dorzuca.
Jego zdaniem swoją rolę odgrywają tu czynniki wizerunkowe: biznesmen powinien przecież poruszać się samochodem będącym pewną manifestacją statusu. Dlaczego zatem nie limuzyna, choćby mercedes? – Dla niektórych mercedes może być zbyt dużym wyzwaniem finansowym. Poza tym nie zawsze ta gwiazda na masce pomaga: to kwestia postrzegania, wielu ona w oczy kole – opowiada szef Instytutu SAMAR. – Wiele zależy wreszcie od tego, czego ktoś szuka. Jeżeli ma już do wyboru auto, to chce wybrać takie, o jakim marzył – dodaje.
Przez długie lata Polacy kombinowali, ile można zaoszczędzić przy zakupie upragnionego wozu, rozliczając go jako firmowy. Stąd w autach – od mikroskopijnego cinquecento po luksusowe limuzyny ze skórzaną tapicerką pojawiały się kratki oddzielające rzekomą część „handlową”, przeznaczoną na towary. Zaledwie pięć lat temu panowała z kolei moda na przerabianie luksusowych limuzyn na „bankowozy”: wystarczyło zamontować pancerną kasetkę na pieniądze oraz kilka innych urządzeń. Koszty tej modernizacji sięgały 10 tysięcy złotych – możliwości odliczeń... 180 tysięcy złotych w przypadku limuzyny bentley continental. Albo 80 tysięcy złotych w przypadku BMW serii 6 xDrive.
Dziś te czasy szczęśliwie mamy za sobą, chociaż zapewne też dlatego, że możliwości odliczeń, na jakie można liczyć przy zakupie auta, nieco się skurczyły. – To bez sensu jeździć takim samochodem z kratą. Wiele osób jednak pochodziło do tego z założeniem, że należy maksymalnie obniżać koszy – mówi Drzewiecki.
Polacy mają sentyment do tej złudnej wolności
– Dlaczego ludzie biorą takie samochody na firmę? Bo jak jest okazja, to próbują te kilka złotych wyrwać. Kratek już dziś nie ma, ale życie toczy się dalej: kto ma możliwość, prowadzi działalność, to chce wprowadzić samochód do firmy. Gdyby nie było takiej możliwości ci sami ludzie też by pewnie to auto kupili. Taki nowy mustang po prostu wygląda fajnie. I jest inny niż 90 proc. obecnie produkowanych samochodów – mówi INN:Poland Dariusz Pawluczuk, który w Siedlcach prowadzi wyspecjalizowany warsztat restaurowania fordów mustangów, „Stajnia Mustanga”.
A rozliczając go na firmę, można niebagatelnie zaoszczędzić, zwłaszcza biorąc pod uwagę koszty paliwa. – Nie jestem w stanie powiedzieć, ile pali nowy mustang, ale tu wiele zależy od silnika, choćby tego kultowego V8, jego stopnia oryginalności, po temperament kierowcy. Jeżdżąc po ludzku starszy egzemplarz spali jakieś 15 l na 100 km, i to raczej w trasie niż po mieście. Ale jeżeli ktoś lubi dynamicznie i potrafi „przypalić gumę”, to może spalać i 30, i 50 litrów na setkę – opowiada Pawluczuk.
Dla niego wszystko jest jednak jasne: mustangi są samochodami kultowymi. Jednoznacznie kojarzą się Polakom z Ameryką i tamtejszym stylem życia, „Bullit” czy nie. – A Polacy mają sentyment do Ameryki i tej amerykańskiej wolności, złudnej czy nie. To, jak z harley'em: nie jest to cudowna maszyna, a wszyscy ją kochają. Ot, marketing – opowiada Pawluczuk. Według niego, w jednych krajach to działa, w innych nie – w Niemczech nie ma wielkiego kultu forda mustanga, ale już w krajach skandynawskich, Holandii czy Belgii – jak najbardziej. Olbrzymia pula z ubiegłorocznej europejskiej sprzedaży wozów tej marki rozeszła się właśnie w niewielkiej Belgii.
– Gdzieś się tam parę razy w roku miłośnicy marki zjeżdżają, również w Polsce. Tu trzeba brać pod uwagę sezon: od późnej wiosny do wczesnej jesieni. Kto ma jakiś fajny egzemplarz w inne pory roku nie wyjeżdża – mówi szef Stajni Mustanga. Dotyczy to oczywiście nie nowych modeli aut lecz ich zabytkowych, liczących sobie po kilkadziesiąt lat, egzemplarzy. Zwłaszcza kultowych, z lat 60. Trudno się zatem dziwić, że w internecie aż roi się od forów miłośników marki, a w serwisach sprzedażowych i aukcyjnych – od mustangów z kolejnych dekad. Niektóre dałoby się kupić nawet za 20 czy 30 tysięcy złotych. – To już złom, kupa gruzu. Nawet jeżeli będzie wyglądać w miarę, to w środku będzie to rozpacz – kwituje lapidarnie Pawluczuk. – Taki klasyk, jako baza do odbudowy, to koszt przynajmniej 40 tysięcy zł – dodaje.
Kto nie kocha, będzie rozczarowany
Klasyk czy „nówka-sztuka”, kupujący musi wiedzieć, w co się pakuje. – To auto się podoba, kojarzy się z amerykańskim stylem, ale nie wszyscy muszą takie wozy lubić – mówi Wojciech Drzewiecki. – Ja akurat na co dzień wolałbym inne auto: wygodniejsze i bardziej uniwersalne – dodaje oględnie, wspominając, że często wozi swoim samochodem po kilku pasażerów, co w mustangu byłoby trudne.
To zresztą ledwie początek wcale nie krótkiej listy wad tego auta. – To sportowe auto, a więc sztywne. Siada się nisko, co nie wszyscy lubią. Czuje się każdą nierówność. Ale szefom firm nie sposób zabronić – ucina. Pawluczuk jest bardziej dosadny. – Albo się to kocha, albo lepiej tego wozu nie zaczepiać. Kto nie czuje tego amerykańskiego klimatu, będzie rozczarowany: zabytkiem będzie kosmicznie rozczarowany, natomiast nowym... pewnie trochę mniej. Zabytek nie słucha się, nie jedzie, tu coś kapie, tam zawsze coś nie tak. To nie avensis. Wóz może fajnie wygląda, ale wnętrze, jeśli ktoś się lubi czepiać, to plastik, skrzypi, jęczy, wszystko jakieś takie badziewne – śmieje się.
Mimo to do tej pory w całej Europie sprzedało się aż 21 tysięcy takich samochodów i to nawet w Niemczech, gdzie mustangi miały nie być takie modne. W Polsce mustang jest niekwestionowanym królem: jesienią, gdy w statystykach widniało niemal czterysta sprzedanych aut tej marki, jej bezpośredni konkurenci byli daleko w tyle. Druga w kolejności była mazda MX-5 (133 auta) oraz, jako trzeci, volkswagen scirocco – 32 auta. Na czwartej pozycji była toyota GT86 – z trzynastoma autami, które znalazły polskich nabywców. „Niechaj koń będzie z tobą” – zachwalała stylizowana na „Gwiezdne wojny” reklama mustangów. Koń najwyraźniej przybył i wziął Polskę z marszu.