„Sprawdzimy czy były naciski”, „zasady były zmieniane w trakcie gry” - komentował szef polskiej dyplomacji, Witold Waszczykowski, wczorajsze zamieszanie w Brukseli. „Pan wygrał, Polska przegrała” - kwitował w Sejmie prezes PiS, Jarosław Kaczyński. „Polska obnażyła unijne standardy demokracji” - podsumowała TVP. Cóż, nie ma to jak obrażać partnera, który sfinansował ostatnie dwie dekady polskiego rozwoju gospodarczego.
– To nie jest największy kryzys w historii Unii Europejskiej – śmieje się w rozmowie z INN:Poland Wojciech Przybylski, ekspert Centrum Analiz Klubu Jagiellonskiego. Tak czy inaczej, przedstawiciele obecnej ekipy rządzącej w Warszawie nie będą mieć lekko. – Decyzje o przelewach unijnych pieniędzy do Polski też pani zablokuje? – miał wypalić jeden z austriackich dziennikarzy w Brukseli do premier Beaty Szydło. Europejska prasa też nie zostawia na Polakach suchej nitki.
„Unia Europejska robi Polsce afront, zatrzymując Tuska na eksponowanym stanowisku” – zatytułował swoją depeszę powściągliwy zazwyczaj Reuters. „Polska zapędziła się do narożnika”, kwitował Politico. „Samobójstwo polskiej dyplomacji” – dorzucał EUObserver, „Reelekcja Tuska: klaps dla Polski” – to już „New Europe”, „Furia w Warszawie” – podkręcał nastroje brytyjski „The Guardian”.
Ale już dyskusja o tym, jakoby w konsekwencji czwartkowych wydarzeń w Brukseli Polska miała opuścić Unię Europejską – koncepcja PolExitu – w tej chwili wydaje się jedynie bełkotliwą frazą powtarzaną przez co bardziej krewkich komentatorów. – To bzdura – uciął krótko Jarosław Kaczyński na konferencji prasowej, którą PiS podsumowało reelekcję Tuska. Trudno się dziwić, jak podkreśla na swoich stronach internetowych ministerstwo rozwoju, Polska jest największym beneficjentem unijnej pomocy – w poprzedniej perspektywie budżetowej wydaliśmy niemal 68 mld euro, w bieżącej ma nad Wisłę napłynąć ponad 80 mld euro, a przynajmniej tyle przeznaczyła dla nas Bruksela.
Tyle, że to wcale nie jest przesądzone. Unijna polityka spójności, dzięki której władzom w Warszawie udało się wywalczyć rekordowe wsparcie dla realizowanych w Polsce projektów, nie jest dogmatem. Nie chodzi nawet o to, że rozdrażnieni politycy w Brukseli obetną po ostatnich awanturach środki dla Polski – polityka spójności stoi pod znakiem zapytania od kilku miesięcy, od momentu Brexitu.
Wielka Brytania – trzeci pod względem wolumenu płatności netto do budżetu UE – wyjdzie ze Wspólnoty w 2019 r. i wciąż nie zostało rozstrzygnięte, kiedy wstrzyma wpłaty. Może to zrobić w 2023 r., kiedy to de facto skończą się płatności związane z realizacją perspektywy budżetowej 2014-2020. Ale może to zrobić w 2019 r., w momencie formalnego wyjścia z Unii Europejskiej. Może to zrobić nawet wcześniej – bo czemu nie, w końcu Londyn opuszcza Wspólnotę. O ironio, nawet komisarze europejscy w tej sytuacji nawołują do tego, by jak najszybciej rozpoczynać realizację zaplanowanych inwestycji, które miałyby zostać sfinansowane z funduszy spójności. W pewnym momencie może się wszak okazać, że skoro budowa szpitala czy przedszkola wciąż nie ruszyła, to... już nie ruszy.
Konsekwencją przykręcenia kurka z pieniędzmi może być zarówno redukcja środków dostępnych w ramach unijnych funduszy spójności – i to jeszcze w tej perspektywie, jak i skrócenie perspektywy budżetowej z siedmiu do pięciu lat. W grę wchodzi też przesunięcie części środków, np. z polityki spójności na potrzeby związane z powstrzymywaniem nielegalnej imigracji w krajach na południu kontynentu.
Mało tego, wkrótce w realną formę może się przyoblec „Europa wielu prędkości” – koncepcja, która w zasadzie została sformułowana już czternaście lat temu przez francuskiego prezydenta Jacquesa Chiraca, tuż po fiasku unijnej konstytucji. Koncepcja wróciła kilka dni temu w opublikowanej właśnie „Białej księdze w sprawie przyszłości Europy”, jeszcze subtelnie zarysowana jako jeden z potencjalnych scenariuszy, dostępny dla wszystkich „chętnych”. W tym tygodniu wreszcie, tuż po spotkaniu przywódców Niemiec, Francji, Włoch i Hiszpanii w Wersalu poszedł w świat jasny komunikat: Europa wielu prędkości ma się stać faktem.
– Skrócenie perspektywy budżetowej raczej nie wchodzi w grę – uważa Wojciech Przybylski. W rozmowie z INN:Poland prognozuje, że w razie kłopotów bardziej prawdopodobne byłoby zredukowanie części funduszy, w tym funduszy spójności. To jednak oznacza, że Polska – która dzięki funduszom miała doszlusować do Zachodu – straci swoją szansę. Jakąkolwiek formę będzie miała ta wspólna podróż, nie ulega już wątpliwości, że nie będziemy w czołówce peletonu. I wcale nie są to dla nas dobre wieści. – Przepaść między państwami „rdzenia” a pozostającymi poza nim państwami będzie nie do zasypania – przewiduje dr Michał Dulak z Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego.
– Każde rozwiązanie, które utrudni nam korzystanie ze środków polityki spójności (nawet jeżeli będą one skromniejsze niż dzisiaj) w ciągu najbliższych dziesięciu lat jest dla Polski niekorzystne – kwitował ekspert. – Bez tych środków albo ich szybkiego zastąpienia pieniędzmi z innych źródeł, zahamowane zupełnie zostaną inwestycje modernizacyjne i rozwojowe oraz nastąpi zanik większości polityk publicznych i samorządu terytorialnego. Odpowiedź na pytanie, który scenariusz jest dla nas najlepszy, jest zatem jasna: należy zadbać o to, aby współtworzyć grono tych państw, które „chcą więcej i zrobią więcej” w dziedzinie polityki spójności – dorzucał. Rozwijająca się właśnie w najlepsze awantura nie wskazuje, żeby Polska miała się znaleźć wśród tych, którzy „chcą więcej”, a zwłaszcza „zrobią więcej”.