Ma być poręcznie: dotychczas party na stojąco, od branżowych konferencji po wernisaże, wiązało się z balansowaniem z talerzykiem z jedzeniem w ręce. Teraz jednak organizatorzy uznali, że należy położyć tej męce kres. Rozwiązaniem mają być finger foods – jedzenie przygotowane w na tyle drobnej formie, by można je było pochłonąć jednym kęsem, nie bawiąc się z naczyniami.
– Przekąski zawsze ludzie zamawiali, choć niekoniecznie tak się to nazywało – Filip Gardas z krakowskiej firmy Fingerfood Catering wydaje się mieć do nowej mody zdrowy dystans. W sumie trudno się dziwić, firma istnieje od ośmiu lat i przetrwała zapewne niejeden gorszy okres. – Przekąski koktajlowe zawsze cieszyły się sporym zainteresowaniem – podkreśla w rozmowie z INN:Poland.
Oferta Fingerfood Catering jest jednak znacznie bardziej wyrafinowana niż przeciętne chipsy czy krakersy z jakimś dodatkiem. Najdroższy w ofercie – przynajmniej w przeliczeniu – jest minihamburger: maleńka kanapka, najczęściej nadziana na patyczek czy wykałaczkę (a więc przypominająca w gruncie rzeczy szaszłyk), kosztuje 5 złotych. Więcej niż najprostszy hamburger czy cheeseburger w McDonald's.
A to zaledwie początek długiej listy minifrykasów za (reatywnie) niemałe pieniądze. W menu większości firm możemy znaleźć takie kulinarne miniatury jak miniszaszłyki (kaczka z jabłkami i cynamonem, indyk z ananasem lub wieprzowina i suszone śliwki), minitarta pikantna z salami, ewentualnie z łososiem i serkiem mascarpone, mini de volaille, a także coś bardziej swojskiego minigołąbki, minipierogi czy miniplacki ziemniaczane. Wyjąwszy te ostatnie, ceny tych specjałów wahają się w granicach 4-5 złotych. Za sztukę.
To zresztą wersja najprostsza z możliwych, na skromniejsze firmowe imprezy. W ofercie warszawskiej firmy Profesjonalny Catering znajdziemy coś bardziej wyrafinowanego, np. łódeczki z cykorii z sałatką krabową i dressingiem oshinko, plastry pieczonego schabu na puszystym musie chrzanowym ze słodko-kwaśną śliwką, czy parfait z drobiowej wątróbki na trójkącie z chrupkiego pieczywa czosnkowego z dodatkiem chutney'a gruszkowego. Zwykle są to porcje kilkudziesięciogramowe, od kilkunastu do 50 gram; czasem podawane na pieczywie, w przypadku deserów bywa, że w niewielkich szklanych naczyniach.
– Gusta się zmieniają, trendy na rynku podążają ich tropem – podsumowuje Gardas. – Dziś ludzie znacznie rzadziej zamawiają półmiski wędlin czy sałatek, a znacznie chętniej niż kiedyś wybierają przekąski. Zainteresowanie tego typu cateringiem zdecydowanie rośnie – kwituje. Jednocześnie jednak, pytany o to, co w firmowym menu można by uznać za przebój, nie potrafi wskazać konkretnej pozycji.
No cóż, tak to już jest z finger food: to moda, która co roku trafia na listę najbardziej obiecujących trendów w roku... nadchodzącym. Pierwsze przystawki, które nie wymagały sztućców ani talerzyków pojawiły się w Polsce w latach 80., ale zgodnie z ówczesnymi trendami odgrywały rolę bliższą szklance z paluszkami na konferencyjnym stole niż kanonom eleganckiego poczęstunku. Pod tym względem długo dominowały wzorce bankietowe. Od kilku lat jednak – pod zmodyfikowaną nazwą „finger food”, przystawki zaczęły znowu podbijać podniebienia. Odkąd hotele i restauracje zaczęły walczyć o imprezy konferencyjne, przystawki stały się poręczną alternatywą dla klasycznego cateringu.
– Są oryginalne i zawsze kunsztownie podane – reklamował finger foods Michał Ogórek, główny specjalista ds. gastronomii w sieci Qubus Hotel, która jako jedna z pierwszych w 2014 roku zdecydowała się wprowadzić do oferty tego typu minipotrawy. – Pomysły zostały wypracowane przez doświadczonych szefów kuchni z całej sieci. Dzięki temu powstało 60 autorskich, lekkich i smacznych przystawek – dorzucał. „Nasi goście już je polubili i zamawiają je nie tylko na przerwy konferencyjne, ale także na imprezy firmowe i wesela” – informuje dziś sieć o swojej ofercie.
Od tamtej pory z trendem eksperymentują kolejne firmy. Pod koniec 2015 roku poznańska Grupa Lorien uruchomiła franczyzowy projekt Finger Food Spot – sieci usytuowanych przede wszystkim w galeriach handlowych czy na stacjach benzynowych mobilnych stoisk, gdzie w ciągu trzech minut można dostać minidania na wynos. Projekt utknął jednak na poziomie zaledwie siedmiu punktów: sześciu w Polsce i siódmego we Lwowie. I najwyraźniej zakończył się porażką – poznańska firma nie wymienia go już wśród prowadzonych przez siebie przedsięwzięć, fanpage na Facebooku zamarł w grudniu 2015 r.
W zeszłym roku na rynek przekąsek weszła firma z innego segmentu branży spożywczej – Mlekovita. – Wychodzimy naprzeciw klientom poszukującym tego typu produktów – mówiła Anna Dmochowska, specjalista ds. marketingu w podlaskiej firmie. – Mamy duże możliwości techniczne i technologiczne, inwestujemy w innowacje – zapewniała. Dziś Mlekovita ma w ofercie nie tylko Zakopiańskie Specjały – sery Faruki (ser podpuszczkowy parzony w formie nitek) oraz Mini Gołki (tradycyjny ser wędzony) – ale też wprowadzone na rynek na początku tego roku paluszki serowe MiaMu: pojedynczo pakowane paluszki bez konserwantów barwników i glutenu.
Gra jest warta świeczki, bo w grę wchodzi klient korporacyjny. – Finger food zainteresowane są przede wszystkim firmy urządzające imprezy, czy organizujące rozmaitego rodzaju konferencje – podkreśla Gardas. To klient, który zazwyczaj dysponuje niemałym budżetem na catering. – Ceny takich zleceń zaczynają się od stu złotych, ale potrafią sięgnąć 10 tysięcy – szacuje. Nic zatem dziwnego, że na ten wiecznie obiecujący rynek decyduje się wejść coraz więcej firm: być może w tym przypadku podaż wykreuje popyt.