Wystarczy rzut oka na ściany tych mikroskopijnych łazienek w samolotach, by dostrzec z pozoru absurdalny element wyposażenia: jedną lub dwie popielniczki w ścianach. Relikt poprzedniej epoki? Bynajmniej, popielniczki wciąż są instalowane – mimo że od 2000 roku olbrzymia większość linii lotniczych zabroniła palenia na pokładzie.
Tyle że to martwe przepisy. - Palacze wiedzą, jak się ukrywać. Zakrywają detektory dymu – twierdzi Heather Poole, stewardessa w jednej z dużych amerykańskich linii lotniczych. - I są szybcy.
O ironio, zakaz palenia podczas lotu nawet regulatorzy uznają za prawo, które może być naruszane. Stąd konieczność instalowania popielniczek w samolotach została zapisana w specyfikacjach technicznych i przepisach dotyczących wyposażenia samolotów. „Bez względu na to, czy palenie jest dozwolone w wydzielonych częściach samolotu, łazienki powinny być wyposażone w samowystarczalne, dające się usunąć popielniczki rozlokowane na – lub blisko – drzwi do każdej z łazienek” - można przeczytać w obowiązujących za Atlantykiem regulacjach.
I słusznie, jak się można przekonać w praktyce. Pierwsze zakazy palenia wprowadzano w samolotach już w latach 80., ale trzeba było jeszcze dekady, by przyjęli je wszyscy więksi przewoźnicy. Przez pewien czas zakaz palenia nie obowiązywał pilotów, ale i ten przywilej skończył się wraz z 2000 rokiem, kiedy zakazy wprowadziły już niemal wszystkie linie lotnicze.
A jednak wciąż zdarza się, że któryś z pasażerów wzywa personel pokładowy, zaniepokojony faktem, że w łazience śmierdzi dymem. Sprawcę zamieszania rzadko udaje się namierzyć, ale stewardessy opróżniają popielniczki z uczuciem ulgi: gdyby nie te pozorne relikty, palacze mogliby wyrzucać niedopałki do pojemników na zużyte papierowe ręczniki. I to byłby dopiero, hm, palący problem.