Strumień euro, który od dekady płynie do polskiej gospodarki będzie wysychać – pozornie to żadna nowość, od kilku lat powtarzają to politycy i eksperci. Nikt jednak nie potrafi powiedzieć, jakiej kwoty dla Polski możemy się spodziewać w kolejnej unijnej perspektywie budżetowej – za dużo jest niewiadomych. Jednak na potrzeby długo- czy średnioterminowych analiz i prognoz jakieś założenia trzeba przyjąć. I o te założenia zapytaliśmy ekspertów.
– W obecnej chwili możemy tylko spekulować – broni się przed naszymi pytaniami Piotr Kuczyński, główny analityk funduszu Xelion. – Widziałem szacunki mówiące nawet o kwocie w sumie 3 do 4 miliardów euro dla Polski. Zresztą można dosyć dowolnie poukładać te kwoty, to mogą być trzy miliardy euro, ale może być też i 10 miliardów. Obie te kwota brzmią dla mnie dosyć realistycznie – przyznaje w końcu.
– Kilka miliardów euro zamiast obecnych 80 z okładem to wariant maksymalistyczny, ale nie wykluczałbym, że właśnie taki scenariusz będzie najbliższy realiom, z jakimi będziemy mieli do czynienia – sekunduje mu w rozmowie z INN:Poland Andrzej Sadowski, szef Centrum im. Adama Smitha.
Urzędowy optymizm: uratujemy połowę
Niewątpliwie, w Brukseli rośnie presja na to, by powiązać przyznawanie funduszy strukturalnych z przestrzeganiem praworządności w państwach, będących beneficjentami unijnych środków. W tym kierunku idą propozycje niemieckiego rządu zawarte w dokumencie, do którego dotarł i którego treść opublikował kilka dni temu portal Politico. W Komisji Europejskiej nie brak zwolenników takiego mechanizmu – należy do nich np. komisarz ds. sprawiedliwości Vera Jurova. – Nie ma na razie żadnej grupy roboczej, ani task force'u czy nawet teamu, który by to koordynował czy zaczynał pracę w tym kierunku w KE – zastrzegał jednak w rozmowie z reporterką RMF FM anonimowy unijny urzędnik.
Na tym jednak kończą się dobre wiadomości. – Jeżeli nic się nie zmieni w Polsce w kwestii sądownictwa czy Trybunału Konstytucyjnego, to prawdopodobnie Polska otrzyma w przyszłości mniej pieniędzy. Sądzę, że może to być nawet mniej niż połowa obecnych funduszy – miał powiedzieć rozmówca polskiej dziennikarki.
Połowa to wciąż ponad czterdzieści miliardów euro: gigantyczny cios dla branż, które straciłyby najwięcej – a można przyjąć, że chodziłoby o największych beneficjentów wcześniejszych transz środków unijnych. Przykładem mogłaby być zapewne infrastruktura, a zatem firmy budowlane i inżynieryjne; ewentualnie rolnictwo, opierające się na środkach dystrybuowanych na bazie Wspólnej Polityki Rolnej.
Zdaniem naszych rozmówców, najdokładniej potencjalne przyszłe przepływy powinny szacować banki. Wydaje się to być logiczne, choćby ze względu na dalekosiężne, rozłożone na wiele lat skutki podejmowanych już teraz decyzji inwestycyjnych czy kredytowych. – Dokładnych szacunków nikt nie będzie w stanie przedstawić – zastrzega w rozmowie z INN:Poland Marcin Luziński z BZ WBK. – Zakładamy jedynie, że w porównaniu do obecnego budżetu nastąpi znaczna redukcja środków dla Polski. Myślę, że 30-procentowe zmniejszenie puli środków to realna prognoza – dodaje.
Brexit i gorące kartofle
- Rozsądek zakazuje tworzenia dokładnych prognoz, bo nie znamy warunków brzegowych – mówi nam były minister finansów, Mirosław Gronicki. Według niego, kluczową rolę odgrywa fakt, że wielkość środków przeznaczanych z unijnych funduszy na wsparcie danego kraju jest powiązana z jego rozwojem, poziomem życia, PKB, zarobkami. - Taka jest reguła – sekunduje mu były wiceminister finansów i ekonomista BCC, Stanisław Gomułka. - Przepływy zależą od relacji między wskaźnikami danego kraju, a unijną średnią. Już dziś te krzywe się do siebie zbliżają, za kilka lat mogą być jeszcze bardziej podobne do siebie – dodaje.
Tyle reguła, która już daje Brukseli mocne argumenty na uzasadnienie decyzji o zredukowaniu wsparcia dla Polski. Kolejne zagrożenia przynosi samo życie – w tej chwili eksperci nie spieszą się z dokładnymi prognozami, bo dopiero za jakieś dwa lata będzie pełna jasność co do tego, jak będzie przebiegać Brexit. A to uzgodniona przez Brytyjczyków i Unię Europejską kwotą, jaką wyspiarze będą wpłacać do unijnego budżetu (na wzór pieniędzy, jakie dorzucają Unii Szwajcarzy czy Norwedzy w zamian za dostęp do wspólnego rynku) pozwoli wstępnie szacować wielkość środków, jakie znajdą się w kolejnym budżecie UE.
Piotr Kuczyński przypomina z kolei, że na biurkach unijnych polityków wylądował projekt wydzielonego budżetu strefy euro. - Realizacja tego pomysłu wydaje się być już postanowiona – mówi nam ekspert. Luziński przyznaje, że stworzenie takiego budżetu wpłynęłoby na obniżenie puli pieniędzy w ramach funduszy strukturalnych, natomiast uznaje przeforsowanie tego rozwiązania jeszcze przed negocjacjami na temat kolejnej unijnej perspektywy za mało prawdopodobne.
Pozostaje najgorętszy kartofel – wspomniany już konflikt dotyczący przestrzegania praworządności. Podobno szef Komisji Europejskiej, Jean-Claude Junkcer, miał otwarcie stwierdzić, że „w takiej sytuacji nie będzie chodzić do państw członkowskich za pieniędzmi do Polski”, odnosząc się w ten sposób do sporów na linii Warszawa-Bruksela. - Nie mamy doskonałych stosunków z UE, ani z poszczególnymi państwami. Obawiam się więc, że dążenie do tego, żeby maksymalnie obciąć dopłaty dla Polski, będzie silne – mówi Kuczyński.
- Komisja ma wiele pośrednich opcji – zastrzega Gomułka. - Może powstrzymać się tylko z niektórymi projektami, może zachować ostrożność i przede wszystkim straszyć, a nie karać. Poza tym nie wiadomo jeszcze, jaki będzie wynik wyborów w Polsce za dwa lata. Jeżeli obecny rząd zostałby zastąpiony innym, problem mógłby być może szybko zniknąć – dodaje. Inna sprawa, że w kolejnych budżetach unijnych akcenty stopniowo, ale nieubłaganie, się przesuwają: wydatki na infrastrukturę czy rolnictwo powoli ustępują projektom skoncentrowanym na nowych technologiach i najbardziej rozwojowych dziedzinach gospodarki. Rolnictwo być może obronią Francuzi, ale budowy dróg nie będzie bronić chyba żaden z kluczowych w UE krajów.
Odbiorą? Co za ulga!...
Cóż, Andrzej Sadowski przekonuje, że z powolnego znikania unijnych środków powinniśmy się właściwie... cieszyć. - To nie są darmowe pieniądze – podkreśla. Wylicza, że Polska płaci składki, do obsługi funduszy zatrudnia 100-tysięczną armię urzędników (co jest przesadą, bo dwa lata temu doliczono się ich 12 tysięcy) i że pieniądze są wydawane w oderwaniu od bieżących realiów i wydarzeń. - Te środki są źle alokowane, skłaniają do zadłużania się, a politycy w Polsce trwale się od nich uzależnili – punktuje szef Centrum im. Adama Smitha. - Jak się pyta przedsiębiorcę „czy korzystał pan ze środków europejskich?”, to ten odpowiada: tak, i więcej nie chcę – kwituje.