– Po sierpniu sytuacja naszego budżetu nadal jest bardzo dobra. Mamy blisko 5 miliardów nadwyżki – tak stan finansów publicznych podsumowywał na środowej konferencji wicepremier Mateusz Morawiecki. Problem w tym, jak zauważają eksperci, że w zeszłym roku też tak było: zwlekano do ostatnich tygodni roku z nieuniknionymi wydatkami. Ten prosty zabieg pozwalał przez dziesięć miesięcy wysyłać wyborcom komunikat: „jest świetnie”. A przecież w budżecie jak byk stoi – „będzie deficyt”.
Po sierpniu nadwyżka w budżecie wciąż jest bardzo silna i wynosi 4,9 mld zł. Nigdy taka nadwyżka nie wystąpiła w takim momencie – kwitował Morawiecki. – Jest to dość ciekawy wniosek dla wszystkich, którzy wątpili w jakość zarządzania naszymi finansami publicznymi – podkreślał. Rzecz jasna, pozwala to realizować społeczne projekty Prawa i Sprawiedliwości.
Plus 5, minus 50
– Tymczasem niedawno wiceminister finansów Leszek Skiba uprzedzał, że będą deficyty. To samo przewidziano w dokumencie, jakim jest projekt budżetu na rok przyszły – zastrzega w rozmowie z INN:Poland Stanisław Gomułka, były wiceminister finansów oraz główny ekonomista Business Centre Club. – Zgodnie z tym ostatnim, deficyt finansów publicznych może sięgnąć kilkudziesięciu miliardów złotych – dodaje.
Ktokolwiek zatem przygląda się kolejnym komunikatom rządowym może doznać dysonansu poznawczego: od początku roku regularnie rząd informuje o nadwyżkach budżetowych, tymczasem per saldo okazuje się, że pieniędzy zabraknie. O co więc chodzi?
Cóż, w rachubę wchodzi kilka rzeczy. – W ostatnich miesiącach mieliśmy efekt powstrzymywania się ze zwrotami podatku VAT. I to się powtarza, tak było też w 2016 roku, kiedy to pod koniec roku ministerstwo zaczęło dokonywać korekt i nagle, w listopadzie i grudniu, zwroty były na bardzo wysokim poziomie. Trzymano to aż do końca – tłumaczy Gomułka. Do tego dochodzi niepewność co do wydatków inwestycyjnych rządu, współfinansowanych ze środków europejskich. Po ubiegłorocznym, ponad 30-procentowym spadku inwestycji ekonomiści zakładali, że w tym roku nastąpi gwałtowny wzrost tego typu wydatków. – Być może te inwestycje są, ale ich rozliczanie zacznie się dopiero w czwartym kwartale – sugeruje Gomułka.
Patrzcie na moje usta: Jest. Świetnie.
Cóż, z danych rządowych wynika, że dochody budżetu po sierpniu zostały zrealizowane w 72 proc., wydatki w 60 proc., z czego współfinansowane przez UE na poziomie 54 proc., co potwierdzałoby te spekulacje. Z drugiej strony na pewno też wzmocniły się źródła dochodów: uszczelnienie systemu VAT ma przynieść w tym roku docelowo około 7 mld zł więcej, koniunktura na rynku handlu nie podlega żadnej wątpliwości – co oznaczać może większe wpływy z podatków, płace wzrosły od początku roku o około 7 procent – co z kolei oznacza nieco większy przepływ wliczanych w wynagrodzenie składek. Nie są to jednak takie kwoty, którymi dałoby się załatać budżet w skali całego roku.
Można sobie zatem wyobrazić, że ogrom wydatków jest spychany na ostatnie tygodnie roku: dzięki temu przez dziesięć miesięcy można wysyłać wyborcom sygnał: wszystko pod kontrolą, jest świetnie. – Morawiecki jest takim trochę nietypowym ministrem finansów, bo w gruncie rzeczy jest przede wszystkim politykiem. Te sprawy wizerunkowe są dla PiS bardzo ważne, również dla niego. Taki scenariusz jest więc możliwy, tym bardziej, że to już drugi rok tego typu praktyk – przyznaje Gomułka. Inna sprawa, że w dobie, kiedy wszystko idzie tak dobrze, buntują się związkowcy: skoro jest tak dobrze, dlaczego nauczyciele czy pielęgniarki wciąż zarabiają tak źle? Cóż, po prostu wszystkim nie da się dogodzić.