Szaleństwo – trudno to chyba inaczej nazwać. I nie chodzi nawet o bitwy w sklepach. W tym roku o szczęściu mogą mówić ci, którym udało się kupić kilogram karpia w cenie nie przekraczającej dziesięciu złotych. Powód jest prozaiczny: hodowcy nie mieli tak fatalnego roku od dawna.
– To był bardzo trudny rok. Od wiosny ryba „chorowała” i nie chciała jeść. Niektóre ryby zaczęły jeść dopiero w sierpniu, kiedy właściwie powinny już być gotowe na patelnię – mówi nam Andrzej Rogowski, hodowca z łódzkiego, który w sześćdziesięciu stawach na 500 hektarach hoduje m.in. karpie, szczupaki, liny i sandacze. W jego gospodarstwie karp to 70 proc. rybiego „pogłowia”.
Karpie chorują
Szczęście w nieszczęściu, karpie nie chorowały naprawdę – hodowcy mówią o „chorobie”, gdy rybom jest zimno.
– To przenośnia, ryba „choruje”, kiedy nie chce jeść, siedzi gdzieś tam w brzegach lub w szuwarach i czeka na ciepłą pogodę – tłumaczy Rogowski. Dodatkowo, zmarkotniałe i zmarznięte ryby dobiły drapieżniki. – Kormorana mamy z powrotem – kwituje lakonicznie nasz rozmówca, uzupełniając tę informację dobitnym wtrąceniem. – Drugie tyle docięły wydry, swoje dołożyły czaple – podsumowuje.
W efekcie karpia na polskich stołach w tym roku będzie znacznie mniej. – Jak się rozmawia z hodowcami z całego kraju, to słychać, że w tym roku ryb będzie dobre 60-70 proc. mniej – mówi Rogowski. – A skoro w stawach zostało zaledwie 30 proc. ryb, to nie ma się co dziwić, że karp potrafi kosztować 7 do 15 złotych za kilogram – dorzuca.
Ceny karpia w górę
Optymistyczne szacunki – należałoby w tym miejscu wtrącić. Według „Dziennika Bałtyckiego” na kilka dni przed świętami kilogram tej ryby – w jej naturalnej postaci, do wypatroszenia – kosztował na pomorskim rynku 20 złotych. A to zaledwie początek, gdyż coraz większa grupa konsumentów rezygnuje z kupowania żywych ryb. Jednym z najczęściej udostępnianych w mediach społecznościowych komunikatów były wezwania do rezygnacji z kupowania żywych ryb i apele o informowanie o przypadkach, w których sklepy przechowywały ryby w warunkach niehumanitarnych. W efekcie konsumenci ruszyli kupować głównie półtusze, filety czy dzwonka.
A to już wydatek znacznie większy. Biedronka wycenia karpia w płatach na 17,90 złotych za kilogram, aczkolwiek jeżeli wydamy nieco więcej pieniędzy (od 99 złotych), będziemy mieli szansę kupować płaty za 99 groszy za 100 gram. Filety to już wydatek 29,90 złotych za kilogram. W Lidlu płaty są o złotówkę droższe za 100 gram, w Tesco jest to już 2,99 złotych za 100 gram. Do podawanych przez Rogowskiego cen zbliża się jeszcze Intermarche, gdzie kilogram karpia wyceniono na 14,99 złotych.
– Ja hurtowo sprzedaję po 13 złotych za kilogram – komentował na łamach „Dziennika Bałtyckiego” Waldemar Ajtel, hodowca z Gdańska. – Cena hurtowa poszła do góry o 30 procent w porównaniu z grudniem zeszłego roku. Przyczyna jest taka, że jest mniej ryby na rynku, aż o 10 tysięcy ton! – tłumaczył.
Jeżeli to prawda, to deficyt karpi w tym roku jest potężny. Z wcześniejszych statystyk wynikało, że co roku odławiano w Polsce 18,5 tysiąca ton karpia – a i tak trzeba było podratowywać rynek importem karpi z Czech (żywe ryby) i Francji (filety). Z obczyzny pochodziła mniej więcej co piąta ryba na naszym rynku: 4,4 tysiąca ton karpia w ubiegłym roku. Myliłby się też ten, kto sądzi, że karpia jadamy tylko przy okazji świąt: ryba sprzedaje się zazwyczaj na jesieni – handel zaczyna kwitnąć już w listopadzie.
Wyższe ceny prawdopodobnie nie zrekompensują hodowcom strat poniesionych w efekcie utraty większości „towaru” z winy pogody czy kormoranów. Najbardziej ostrożne szacunki zakładają, że hodowcy stracą około 15 procent dorocznych przychodów. Z drugiej strony, zapewne będzie można też oczekiwać, że skoro klient przyzwyczai się do cen takich, jak opisane wyżej – w przyszłym roku straty będzie można sobie odbić.