Przeciętny urzędnik gminny musi „ogarniać” 25 programów, służących do załatwiania bieżących spraw. Wśród nich są największe platformy e-administracji, w jakie Polska inwestowała w ostatnich latach – CEPIK, ePUAP, Besti@, Źródło. Według samorządowców ze Związku Samorządów Polskich ta plątanina systemów jedynie pogłębia biurokrację i należałoby z niej zrezygnować na rzecz jednej, za to kompleksowej, aplikacji.
– Taki stan rzeczy powoduje brak pełnej zgodności pomiędzy programami, konieczność migracji, eksportowania, importowania, a czasem przepisywania danych ręcznie pomiędzy programami – w taki sposób ZSP tłumaczy swój postulat. – Niektórzy dostawcy oprogramowania potrafili opóźniać integrację z konkurencyjnym programem, co mogło być „zachętą” do zakupu ich wersji – dorzucają samorządowcy.
Oczywiście, wystarczy czasem krótka wizyta w urzędzie, żeby być świadkiem desperackiego poszukiwania danych, zawieszania się komputerów, czy nerwowych telefonów urzędników do informatyka. Bierze się to z faktu, że w grę wchodzi wspomniane 25 aplikacji (nawet jeżeli nie wszyscy urzędnicy korzystają z wszystkich), zamówionych centralnie lub lokalnie, przez dany samorząd – ale też standardowe pakiety biurowe, z Windowsem na czele, czy programy antywirusowe i inne, ułatwiające na co dzień pracę na komputerze.
Wady polskiej e-administracji
Ironia losu polega na tym, że cała ta struktura platform e-administracyjnych rodziła się latami, w bólach i za miliardy złotych. Niemal dokładnie trzy lata temu portal money.pl doliczył się niemal 3 miliardów złotych wydanych na systemy e-administracji, m.in. Besti@ czy Celina. W tamtym zestawieniu pod względem kosztów przodowały co prawda systemy ZUS i służby zdrowia (tylko koszty stworzenia i obsługi Kompleksowego Systemu Informatycznego ZUS przebiły wówczas 940 mln złotych), ale systemy „urzędnicze” miały nad nimi mało chwalebną „przewagę”: kosztowały mniej, ale nikt z nich nie korzystał. Jak choćby wspomniany ePUAP: koszt budowy systemu do załatwiania spraw w urzędach za pomocą tzw. profilu zaufanego dobił 79 mln zł, a koszty rocznej obsługi – 19 mln złotych.
Zabawa wokół tego systemu zresztą trwa do dziś. Na utrzymanie i obsługę bieżącej wersji – ePUAP2 – w latach 2015-2020 zabudżetowano 123 miliony złotych.
Jeszcze gorzej wypada system CEPIK (Centralna Ewidencja Pojazdów i Kierowców). Na stworzenie pierwszej wersji sztandarowego systemu polskiej administracji potrzeba było dekady i 325 mln złotych. Druga wersja miała kosztować „zaledwie” 119, potem 150 mln zł brutto, w końcu koszty uruchomionej z końcem ubiegłego roku bazy mogą sięgnąć kwoty „gdzieś między 200 a 300 milionów złotych”, jak informował wiceminister cyfryzacji Karol Okoński.
Kolejny ciekawy przykład to System Rejestrów Państwowych – dzięki centralnej bazie danych urzędnicy w całej Polsce mogą świadczyć w dowolnym urzędzie usługę np. wyrobienia dowodu osobistego. „Na wykonanie Systemu wydano 109 mln złotych, a jego utrzymanie do 30 czerwca 2019 r. będzie kosztowało kolejne 97 mln złotych” – szacowała w ubiegłorocznym raporcie Najwyższa Izba Kontroli.
Przypomnijmy, do obsługi Systemu miał służyć Zintegrowany Moduł Obsługi Końcowego Użytkownika (ZMOKU), stworzony za – bagatela – 40 mln złotych. Moduł nigdy nie ruszył, pomimo wydatków na jego budowę; drugie 40 milionów wydano wówczas na komputerowy hardware – okazało się, że część zakupionych serwerów, skanerów, przełączników sieciowych, routerów i komputerów nie jest kompatybilna z infrastrukturą „zastaną”. Sprzęt kurzy się pewnie w gminach do dziś.
ZMOKU zastąpiono aplikacją Źródło. Nie dość, że rząd policzył sobie za szkolenie chętnych do obsługi aplikacji („Gazeta Prawna” szacowała swego czasu, że koszt takiego szkolenia sięgnął 400 złotych za osobę), to jeszcze po latach Najwyższa Izba Kontroli wytknęła braki w funkcjonalnościach aplikacji, np. niemożność wydania kilku odpisów tego samego aktu stanu cywilnego bez wielokrotnego wprowadzenia do aplikacji tych samych danych i powtórzenia tych samych czynności.
Jedna wielka aplikacja dla wszystkich urzędników w Polsce
W sumie trudno się zatem dziwić, że samorządowcy mają tych wszystkich systemów szczerze dość. – Zamówienie przez rząd jednej aplikacji, która stanowiłaby kompleksowe środowisko pracy dla urzędników, umożliwiłoby standardyzację usług, pełną wewnętrzną zgodność oraz możliwość automatycznej wymiany danych (decyzji, dokumentów) pomiędzy urzędami – dowodzą członkowie ZSP.
Związek chce, by taka megaaplikacja obejmowała całkowicie elektroniczny obieg dokumentów, ich tworzenie, wydawanie decyzji, tworzenie rejestrów, wysyłkę, przechowywanie wzorów dokumentów, dokumenty robocze, dane źródłowe. Zmiany obowiązujących przepisów byłyby centralnie implementowane w systemie.
– Instytucja kontrolująca mogłaby w dowolnym czasie mieć dostęp do danych zbiorczych wszystkich gmin – podkreślają samorządowcy. – Niektóre dane publiczne automatycznie publikowałoby się w BIP, np. rejestry zatwierdzonych umów. Nastąpiłby wzrost efektywności pracy, co pozwoliłoby na redukcję zatrudnienia lub ewentualne przesunięcie wolnych mocy przerobowych urzędu do innych zadań – dorzucają. Nie mówiąc już o oszczędnościach płynących z zakupu jednego programu dla wszystkich.
Przed projektem takiej „jednej wielkiej aplikacji dla wszystkich” mogą się jednak spiętrzyć gigantyczne bariery. Po pierwsze, wynikające z koniecznej elastyczności całego systemu – częstych i gruntownych zmian w prawie wprowadzanych przez kolejne ekipy rządzące. Po drugie, system musiałby objąć wszystkich urzędników z ich rozmaitymi zadaniami, ale też rozmaitymi kompetencjami i uprawnieniami. Po trzecie, jest jeszcze bariera psychologiczna – po „dekadach” walki o wszystkie wymienione systemy trudno oczekiwać, że jakiś rząd zdecyduje się jednym ruchem wyrzucić je do kosza. Przecież w sporej mierze są „niemal nieużywane”.