Za gitary Gibsona łapali się najwięksi. Na akustycznym jumbo J-200 brzdąkał Elvis Presley, na słynnej Lucille grał B. B. King, charakterystyczny „diabełek” modelu SG towarzyszył AC/DC i Black Sabbath, na modelach Les Paul gra Jimmy Page z Led Zeppelin i Slash, który ostatnio przekazał jedną ze swoich gitar na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy. Drogie, ale też cieszące się swoistym kultem gitary, wydawały się biznesowym samograjem: pożądało ich wystarczająco wielu muzyków na całym świecie, by utrzymać średniej wielkości firmę. A jednak wczoraj Gibson – obecnie Gibson Brands Inc. – ogłosił bankructwo.
Nie jest to pierwsze potknięcie firmy. Produkujące instrumenty od 1894 roku przedsiębiorstwo najlepsze czasy przeżyło w latach 60. i 70., gdy idole pokolenia dzieci-kwiatów chwycili za instrumenty, by wydawać na nich najróżniejsze, coraz bardziej ekstrawaganckie dźwięki. Kultura muzyki rockowej była budowana na gitarach Gibsona i jego arcyrywala – firmy Fender. Gitarzyści do dziś spierają się, która z firm produkuje lepsze instrumenty.
Pierwsze bankructwo Gibsona
W tej rywalizacji Gibson był marką sprawdzoną. Robi instrumenty stosunkowo proste i toporne, za to charakteryzujące się mocnym, specyficznym wybrzmiewaniem, niemałym ciężarem, użyciem egzotycznych gatunków drewna (heban, mahoń, palisander). W muzyce jednak – jak na każdym rynku, na którym karty rozdaje masowy klient – również rządzą mody.
U progu lat 80. klasyczne kształty i brzmienia gitar elektrycznych poszły do lamusa – pojawili się nowi gracze, zwłaszcza firmy z Japonii oraz lokalni producenci w rozmaitych krajach. Narodziły się ekstremalne gatunki muzyczne, gdzie artyści szukali czegoś, co brzmi – a przede wszystkim wygląda – groźniej. Krągłości gitar ze stajni Gibson zrobiły się passe: na rynku zaczęły rządzić smukłe „strzały”, „pająki” i inne „błyskawice”. Generacja heavymetalowych wirtuozów szukała gitar lżejszych, wygodniejszych, pozwalających na więcej technicznych sztuczek.
W 1986 roku firmie zajrzało w oczy widmo bankructwa, po raz pierwszy. Wtedy właśnie pojawił się w niej Henry Juszkiewicz – syn polskiego oficera, który po wojnie emigrował do Argentyny, a potem do Stanów Zjednoczonych. 33-letni biznesmen namówił dwóch kolegów i za pięć milionów dolarów przejęli padającą firmę.
Potomkowi emigrantów z Polski udało się przywrócić Gibsonom blask. Nie bez udziału mód, gdyż stylistyka lat 80. w kolejnej dekadzie trafiła do lamusa. Muzycy Pearl Jam, Soundgarden, Nirvana i setki innych zespołów, które wówczas ożywiły muzykę rockową, chciało wracać do klasycznych brzmień i stylowych, starych instrumentów. Gibson zaczął znów nabierać wiatru w żagle. Wśród posiadaczy gitar Gibsona nierzadko można spotkać takich, którzy są przekonani, że to była dla firmy najlepsza dekada: instrumenty z tamtych czasów są tyleż toporne, ile niezawodne.
Przeinwestowanie i upadek Gibsona
Ale w tym sukcesie tkwił zapewne zalążek dzisiejszej klęski. Gibson Guitar Corp., jak nazywała się wówczas firma, monetyzował sukces: zaczął stopniowo windować ceny. Dzisiaj w przypadku nowych instrumentów z najbardziej prestiżowych serii potrafią one dobijać poziomu od 15 do 30 tysięcy złotych (i nie mówimy tu o memorabiliach typu „gitara Jimiego Hendrixa”).
Choć zatrudniająca blisko 900 osób firma wciąż produkuje swoje flagowe instrumenty w USA, m.in. w Nashville, to część produkcji zaczęto delegować do Azji. Firma wplątała się w eksperymenty, które nie przysporzyły jej popularności w najważniejszym sektorze klientów – m.in. u schyłku poprzedniej dekady zaczęła produkować „roboty”, czyli gitary, które dzięki elektronicznym gadżetom stroiły się same. Hebanowe podstrunnice zastąpiło tworzywo o nazwie richlite, które nie budzi wielkiego zaufania użytkowników (choć inna kultowa firma, Martin, używa richlite już od początku tego stulecia). Progi gitar, które kiedyś były nabijane na gryf, a dla pewności podklejane, są już tylko nabijane.
Apetyt rósł w miarę jedzenia, tymczasem zaczął się kurczyć rynek – i to dramatycznie. – W poprzedniej dekadzie sprzedaż gitar elektrycznych załamała się z 1,5 mln do nieco ponad miliona rocznie – analizował w ubiegłym roku dziennik „Washington Post” w artykule zatytułowanym „Powolna, skryta śmierć gitary elektrycznej”. – Gibson i Fender tkwią w długach, PRS Guitars zwalniało ludzi i musiało zwiększyć produkcję najtańszych instrumentów. Największa sieć salonów, Guitar Center, ma 1,6 miliarda dolarów długów – dorzucali autorzy tekstu.
Restrukturyzacja firmy
Gdy sprzedaż zaczynała się załamywać, Gibson postawił na ucieczkę do przodu. Firma zaczęła przejmować inne brandy – producenta tańszych odpowiedników Gibsona, firmę Epiphone, producenta pianin i fortepianów Baldwin Company, producenta renomowanych perkusji – Slingerland. A co gorsza, Juszkiewicz – we właściwym sobie, nie znoszącym sprzeciwu, tonie ogłosił, że teraz Gibson będzie w awangardzie „muzycznego stylu życia”.
I za instrumentami poszła elektronika użytkowa, meble, odzież i dziesiątki innych produktów, które powstawały najczęściej w Azji, za to brand Gibson dodawał im „rockowego” anturażu, dzięki któremu można je było sprzedawać za cenę kilkakrotnie wyższa niż w przypadku tego samego sprzętu bez logo Gibson. Fala przejęć wpędziła Gibsona w długi sięgające dziś pół miliarda dolarów.
Firma nie składa, oczywiście, broni. Formalne wystąpienie o ochronę przed wierzycielami ma jej pozwolić przegrupować się, znaleźć nowych kredytodawców, którzy mieliby wyłożyć 135 mln dolarów na bieżące potrzeby restrukturyzacji długu i produkcji. Prawdopodobnie wszystkie gromadzone w konglomeracie spółki pójdą pod młotek, a Gibson wróci do produkcji gitar elektrycznych. Bo to nie jest tak, że nikt nie chce kupować robionych przez firmę Juszkiewicza gitar – sprzedaż „giboli”, jak mówią na nie polscy muzycy, sięga globalnie 170 tysięcy sztuk. Ale ostatnie zawirowanie dobitnie świadczy, że zarżnąć do się nawet kurę znoszącą złote jaja.