
Reklama.
20 miliardów złotych, tyle co roku zostawiamy w sklepach przed świętami. W tym roku pewnie znowu padnie rekord, od 1200 do 1700 złotych na rodzinę... Nie za bardzo idziemy w konsumpcję przy okazji świąt?
Nie, przecież prawdziwe święta są czymś spontanicznym. I wszelkie ludy, które świętują, nie zastanawiają się, dlaczego to robią. Jak ktoś zaczyna roztrząsać symbolikę, to znaczy, że ma jakiś problem ze świętowaniem.
A ja myślałem, że to czas refleksji nad życiem i swoimi postępkami, kiedy należałoby się skupić na uświęconych tradycją obrzędach.
Obrzędy się zmieniają. W tej chwili kluczowe w obrzędowości świątecznej stało się robienie zakupów, wręczanie sobie prezentów. Można to opisać jako składanie ofiar na ludzkich ołtarzach: obdarowując się nawzajem, przebłagujemy się za grzechy, próbujemy się udobruchać, otworzyć na nową przyszłość i nowy lepszy rok.
Ale to jak kolejna doroczna wyprzedaż albo inna promocja...
To zupełnie normalnie, na to nas stać. Taką mamy obyczajowość świąteczną – i koniec. Zachodnie święta są bogate i bardzo merkantylne, rynek to wykorzystuje i podsyca. My się na to godzimy, a kupowanie prezentów stało się fundamentalnym świątecznym rytuałem. Tak się dziś wyraża odświętność.
Poprzez kręcenie się po galeriach handlowych?!
Oczywiście. Przecież powiedziałem: święta mają być bezrefleksyjne. Jak jakiś filozof siedzi i dokonuje refleksji nad istotą świętowania czy głębszym sensem opowiadanych przy okazji świąt mitów, to znaczy, że jest odklejony od rzeczywistości.
Jakoś tak kojarzyłem święta z kościołami...
Jeśli w czasie świąt ktoś musi wysłuchiwać archaicznych, religijnych wykładów, egzegezy, jeśli trzeba mu wyjaśniać sens świąt – to znaczy, że odświętność danej okazji już minęła i świętowanie nie działa. Przy tym chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie oczekuje, że w XXI wieku ludzie będą jeszcze zaangażowani w jakieś starożytne żydowskie mity.
Wszyscy natomiast czują, że jest czas świąt, że będzie przybywać dnia, że to koniec roku. Wszyscy odczuwają pewną podniosłość, aurę nadziei – i wokół tego budują zachowania społeczne. Kupowanie i dawanie sobie prezentów, spożywanie razem posiłków, śpiewanie tradycyjnych pieśni, kolęd, to sposoby, na jakie przeżywa się ten czas. Współczesna kultura jest taka, że chodzi się do sklepów. I nie ma się z czego tutaj śmiać.
Nie śmieję się. Chyba nikogo to nie bawi, prędzej smuci. Jeden z biskupów niedawno dopytywał „ile warte są święta sprowadzone do konsumpcji?”
Pozwólmy ludziom być sobą. Rytuały wywodzące się ze starożytności i związane z mitami, których nikt nie rozumie – guzik współczesnego człowieka obchodzą. Co roku na nowo tłumaczy się ludziom tę symbolikę, jaki to ma sens? Współczesny człowiek jednak też potrzebuje świąt, więc obchodzi je na swój sposób: pośpiewa, zrobi zakupy, da prezenty. I jak pójdzie do kościoła, żeby uczestniczyć w tej rzewnej, wykreowanej atmosferze, i jest mu z tego powodu przyjemnie – to też będzie część tych świąt.
W tradycyjnej narracji to właśnie jest esencja świąt.
To jest właśnie prawdziwy merkantylizm. Na każdym rogu stoją instytucje, w których odtwarza się mitologiczny teatr sprzed tysięcy lat i pobiera za to wynagrodzenie. To jest właśnie kupczenie – żaden ksiądz przez chwilę nawet nie pomyślał, że on – a co dopiero jacyś wierni – mógłby mieć bezpośrednio afirmatywny stosunek do mitów sprzed tysięcy lat. Jak kupię zatem w galerii handlowej jakąś użyteczną rzecz, może to mieć więcej praktycznego sensu niż udawanie, że interesuje mnie symbolika starożytnych.
Ale ten festiwal marketingowego świątecznego rozbuchania wiele osób chyba męczy, co i rusz można usłyszeć „niech te święta już się skończą”. Mamy dość zalewu świątecznych piosenek, rozwieszonych od listopada dekoracji i świętych Mikołajów.
Ludzie, których to męczy, też świętują – np. na święta wyjeżdżają. Te kilka procent może świętować, jak chce, żyjemy w wolnym kraju. Kicz, prostactwo, nachalność czy chciwość mogą odpychać, ale przy okazji każdych świąt może się przydarzyć coś wulgarnego. Ludowe świętowanie jest zawsze ludowe: ma elementy przaśne, w tym merkantylizmie też jest trochę prostactwa.
Ale nie ma co udawać – i przeciw temu protestuję – że handel mitologią, której nikt nie rozumie, to nie handel. To jest właśnie sprzedawanie odpustu, wciskanie kitu za pieniądze. Czy jakiegoś księdza, urodzonego w Polsce w XXI wieku, mogą obchodzić baśnie opowiadane przez Żydów 4 czy 2 tysiące lat temu? Pewnie tyle samo, co baśnie opowiadane przez inne ludy przed tysiącami lat – to nie nasz świat, nie nasza współczesność.