Rewolucja w handlu wchodzi w nową fazę: od 1 stycznia będziemy musieli przywyknąć do jednej handlowej niedzieli w miesiącu, a lada chwila Sejm przyjmie też nowelizację przepisów, która zapewne nieco skróci listę placówek, które mogły być otwarte w dni objęte zakazem. Trendy z tego roku tylko się wzmocnią: rozwój dużych sieci znowu zwolni, a małe sklepy będą znikać na potęgę.
Wprowadzenie na Węgrzech niedziel wolnych od handlu skończyło się drastycznym upadkiem handlu. Boję się, że ten węgierski scenariusz będzie się realizować również w Polsce – mówi nam Zbigniew Kmieć, ekspert Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. – Centra miast zaczną się wyludniać, bo małe sklepiki zaczną padać na potęgę – dowodzi.
Jego zdaniem, dalsze zaostrzanie rygorów ustawy oznacza dalsze ograniczenie strumienia przychodów w sklepach. – A te najmniejsze sklepiki, dla których niedzielny zakaz handlu miał być kołem ratunkowym, zwykle są ciut ponad kreską. Odejmijmy im kolejną niedzielę, a źle to zniosą – wskazuje Kmieć.
Zmiana zakupowych przyzwyczajeń
Cóż, nie jest to opinia odosobniona. – Już w 2016 roku prognozowaliśmy, że głównym efektem ograniczenia handlu w niedziele będzie przekierowanie ruchu klientów do dyskontów i teraz doskonale to widzimy – cytuje dziennik „Rzeczpospolita” szefa Polskiej Izby Handlu, Macieja Ptaszyńskiego. – Doszło do tego, że czołowe sieci dyskontów wręcz cieszą się, że niedziel handlowych będzie mniej, ponieważ w dni je poprzedzające rośnie im wartość koszyka zakupowego – kwituje Ptaszyński.
Być może to lekka przesada, ale coś jest na rzeczy. Ze zbieranych przez rozmaite organizacje i sondażownie danych wynika, że wraz z wprowadzeniem zakazu Polacy porzucili swoje dotychczasowe obyczaje: niedziela w rzeczy samej przestała być dla nich dniem tradycyjnego uzupełniania zapasów. Owszem, zaczęli robić zakupy w sobotę – i są to zakupy większe (być może po części za sprawą promocji, jakimi sieci przyciągają klientów z końcem tygodnia).
Ale jest też druga strona zjawiska: zaczęło się obchodzenie łukiem tych małych sklepików, które miały na zakazie zyskać. Trudno powiedzieć, czy chodzi o to, że sobotnie zakupy robimy staranniej i nie ma już po co zaglądać do sklepiku na osiedlu. Może swoją rolę gra samo wrażenie, że jest niedziela i „wszystko jest zamknięte”. W każdym razie nawet zapominalscy zaczynają chętniej wędrować na stacje benzynowe niż szukać otwartego warzywniaka.
Duże sieci też nie są impregnowane na kryzysy, choć na razie perspektywy tej części rynku nie są jasne. Analitycy firmy Nielsen wskazują, że w kategorii FMCG sprzedaż w tym roku wzrosła o ponad 5 proc. – 5,4 proc. od stycznia do lipca i więcej nawet, bo 5,7 proc., w okresie obowiązywania zakazu handlu, od marca do lipca.
Małe sklepy jadą na niskiej marży
Konsumenci kupowali na zapas – tłumaczą to teraz eksperci. Jak już nieco się przyzwyczaili do nowych regulacji, zaczęli się trochę hamować. Dla dużych sieci nie jest to jednak nóż na gardle: wciąż sprzedają więcej niż wcześniej, tylko tempo tego przyrostu sprzedaży jest mniejsze. – Nadal widać zwyżki, ale są one już w wielu miesiącach niższe niż rok wcześniej, realnie niewiele powyżej naturalnego rozwoju rynku, który wynosi około 3 proc. rocznie – tłumaczył Ptaszyński.
Zjawisko, które sprawia, że duzi załamują ręce, łamie ręce małym. – Dla sieci handlowej spadek sprzedaży oznacza kłopoty w zarządzaniu, konieczność zmian kadrowych. Ale dla małych jest to po prostu zjawisko śmiertelne – ucina Kmieć. – Przy dalszym ograniczaniu sklepikarzom może się zwyczajnie odechcieć prowadzenia własnej działalności. Wszystkie te sklepy funkcjonują w niskodochodowym otoczeniu: mają wyższe koszty pracy, niższe marże. Są bardziej wrażliwe – dodaje.
Zatem już sam zaostrzający się stopniowo zakaz handlu może ograniczyć obroty w małych sklepach. Kolejny problem będzie stanowić nowelizacja ustawy, która ograniczy możliwości zasłaniania się statusem placówki pocztowej. Ba, Solidarność nalega wręcz, by dopisać do niej przepisy uniemożliwiające działanie w niedzielę franczyzobiorcom. Do tego należałoby jeszcze dołożyć ceny energii, które przełożą się na koszty funkcjonowania sklepów oraz ceny produktów.
Wycofają się, gdy sondaże pokażą gniew
Wydaje mi się, że jeżeli nastąpi dalsze ograniczenie handlu w niedzielę, to nie potrwa ono dłużej niż rok – spekuluje ekspert ZPP. Ale ta wiara oparta jest na kruchej podstawie, bo ekspert przyznaje, że impulsem dla np. rządu Węgier, by wycofać się z zakazu, była dezaprobata Węgrów odzwierciedlająca się w sondażach.
W Polsce sondaże nie dają na razie w pełni jednoznacznego obrazku. Przeprowadzony w sierpniu na zlecenie „Super Expressu” sondaż pokazał, co prawda, że 48 proc. ankietowanych jest przeciwna obostrzeniom. Za to 38 proc. respondentów je poparło. – Takie przepisy odwołuje się, gdy wychodzi, że będą miały wpływ na reelekcję – przyznaje Kmieć.
Reelekcja wypada w 2019 r. i jeśli sondaże nie pokażą jakiegoś wyraźnego przechyłu na niekorzyść PiS na tym tle, trudno będzie oczekiwać zmian. Mało tego, rząd musiałby w takim przypadku pójść na – przynajmniej pełzającą – wojenkę z częścią swojego zaplecza, związkowcami z „Solidarności”. Na przywrócenie niedzielnego handlu niechętnym okiem patrzyłby zapewne również kościół.
– Dobrze byłoby, gdyby potencjalne odejście od zakazu odbyło się spokojnie – mówi Kmieć. Właściciele małych sklepów raczej nie wyjdą na ulice: ta grupa nie jest skłonna do palenia opon, może się też obawiać wciągnięcia w politykę przez ugrupowania opozycyjne. – Jeżeli jednak rząd zauważy, że z perspektywy PR warto byłoby się z zakazu wycofać, to zrobi to – zakłada nasz rozmówca.
Ale nawet gdyby któregoś dnia rząd postanowił się wycofać z zakazu handlu, nie będzie to zapewne 2019 rok. Być może będzie to rok zamykania sklepików, pustawych podwórek, desperackich prób zbierania się drobnych przedsiębiorców pod szyldami sieci franczyzowych. Póki jednak zmiany będą zachodzić stopniowo, zapewne większość z nas nawet ich nie zauważy. A szkoda.