Polscy specjalsi są świetni i zasługują na to, aby dysponować najnowocześniejszym sprzętem. Od dzisiaj właśnie tak się stanie – zapowiadał minister obrony Mariusz Błaszczak, podsumowując zakup czterech maszyn Black Hawk na potrzeby resortu. Brzmi to, jakby w ręce polskich komandosów trafił produkt najwyższej jakości. Eksperci punktują jednak słabości zakupu: w gruncie rzeczy to, co zakupiono, to kolejny produkt przejściowy.
683 miliony złotych ma pochłonąć zakup czterech Black Hawków S-70i, sfinalizowany w piątek w PZL Mielec, a pierwsze z nich miałyby być gotowe już w grudniu br. Na ceremonii stawili się szef resortu i premier Mateusz Morawiecki. Według nich komandosi otrzymają „nowoczesne”, „polskie”, „sprawdzone w boju” maszyny.
Deklaracje te punktują na stronach gazeta.pl eksperci. Po pierwsze, kwestia tego, czy Black Hawk to Black Hawk. Wersja S-70i to po pierwsze pewna podstawowa wersja, na bazie której powstają dopiero wariacje, z których najsłynniejszą jest ta znana z dokonań US Army. Polacy dostaną jednak wersję podstawową, którą trzeba będzie dostosować.
Daleko od górnej półki
Minister poinformował, że maszyny są już dostosowane – o to jednak trudno, skoro zakup dopiero co sfinalizowano. Bardziej prawdopodobny wariant zakłada, że teraz zaczną się zakupy dodatkowego wyposażenia, bowiem S-70i jest w tej wersji całkowicie ogołocony z dodatków i po prostu nie nadaje się do działania w warunkach bojowych.
– Podana przez MON cena i termin dostaw wskazują, że nie chodzi o maszyny z górnej półki – wskazywał Mariusz Cielma, redaktor naczelny magazynu „Nowa Technika Wojskowa”. Jego zdaniem do grudnia br. dostawca może zaoferować albo sprzęt już częściowo wyprodukowany, w wersji podstawowej, albo zaoferować ekspresową produkcję tejże – ale bez specjalistycznych udogodnień na potrzeby komandosów.
Co do wyposażenia – MON nie ujawnił, co znajdzie się ostatecznie na pokładzie. Od tego zależy, czy mówimy rzeczywiście o maszynach „sprawdzonych w boju” – bowiem kraje korzystające z S-70i, w gruncie rzeczy używają dalece zmodyfikowanej wersji. Na razie zatem w boju sprawdzony jest co najwyżej kadłub zamówionych maszyn.
Mielec cienko przędzie
– Od pierwszej do ostatniej śrubki powstają w Polsce – miał też podkreślać szef rządu. W Mielcu powstają jednak tylko kabiny i części ogona. Rozmaite inne części przyjeżdżają do Polski z innych państw, w których są fabryki Lockheed Martin, bo w Mielcu jest „linia montażu końcowego”.
– To śmigłowce na wybory – przekonuje gazeta.pl. Po latach odwoływania przetargów i zakupów resort postanowił pokazać, że jest aktywny, więc zakupił maszyny, które będą w stanie przewieźć najwyżej 20 osób, jeżeli polecą wszystkie. Jeżeli mają uczestniczyć w operacjach, potrzebne będą dodatkowe dziesiątki milionów i miesiące pracy. Ale o tą ostatnią może chodzić: zakłady w Mielcu „cienko przędły” w ostatnich latach i być może rządowe zamówienie jest próbą rzucenia im koła ratunkowego.