Obniżkę podstawowego, 18-procentowego progu podatkowego o jeden punkt obiecywał niedawno premier Mateusz Morawiecki. I zaiste, w Ministerstwie Finansów ruszyły już analizy, które mają pozwolić na doprecyzowanie, jakie będą konsekwencje zmian w systemie. Bez względu jednak na to, jak daleko posuną się rządzący, nie wszyscy będą uszczęśliwieni z obniżki podatków.
System podatkowy w Polsce jest stosunkowo skomplikowany, jednak podstawowe dane są stosunkowo łatwo dostępne: mamy niemal 25 milionów podatników, którzy rozliczają się zgodnie ze stawkami 18 i 32 proc. oraz około 600 tysięcy takich, którzy – ze względu na samozatrudnienie – korzystają ze specjalnej, zryczałtowanej 19-procentowej stawki.
Według danych Ministerstwa Finansów, pierwsza z tych grup zapłaciła w 2017 roku 68 mld złotych podatku PIT (po odliczeniu składki na NFZ), druga grupa wyłożyła 24 mld zł. Nie zapominajmy jednak, że pieniędzmi z PIT dzielą się po równo budżet centralny i samorządy, dlatego w finansach, którymi dysponuje rząd, udział PIT jest stosunkowo niewielki. Można przyjąć, że rząd i JST podzieliły łączną kwotę 92 mld po połowie.
Z perspektywy budżetu, kluczowe znaczenie ma zatem VAT, a podatki osobiste są takim (całkiem sporym, przyznajmy, ale jednak) kwiatkiem do kożucha, rzędu – mniej więcej – ciut ponad 10 proc. budżetu. Stąd w pierwszych ośmiu miesiącach ubiegłego roku wpływy z PIT do budżetu oszacowano na nieco ponad 37 mld zł, a rządowa prognoza na cały 2018 r. zakładała wpływy rzędu 55 mld zł. Realną skalę tych przychodów poznamy dopiero pod koniec kwietnia.
Znaczące konsekwencje
Jeżeli za punkt wyjścia uznamy zatem prognozowane 55 mld złotych wpływów do budżetu, to należałoby do nich dodać drugie 55 mld zł dla samorządów oraz składkę zdrowotną. Wychodzi ciut ponad 120 mld złotych uzyskanych z PIT-ów dla pracujących i samozatrudnionych. Niemały wzrost, ale zapowiadany: już w zeszłym roku, na bazie cząstkowych danych, odnotowywano około 14-procentowy wzrost wpływów.
Dlaczego „jeżeli”? Gdyż, jak mówi nam były minister finansów Mirosław Gronicki, który próbował na naszą prośbę naprędce policzyć skutki reformy podatkowej Mateusza Morawieckiego, dane podawane przez resort finansów są na tyle niepełne lub sposób ich podania do wiadomości jest tak mało klarowny, że trudno o ostateczne wnioski.
– Konsekwencje zmniejszenia stawki PIT o jeden procent będą zatem znaczące – wskazuje Gronicki w rozmowie z INNPoland.pl. – Przyjmijmy za punkt wyjścia wspomnianą kwotę 37 mld zł (chodzi o 37 mld zł już dla budżetu, do tego należałoby dodać drugie 37 mld dla JST oraz kwotę składki zdrowotnej: w sumie wychodzi ponad 80 mld zł – przyp. red.): oznaczałaby ona, że w okresie, z którego pochodził ten podatek, Polacy zarobili około 400 mld zł – dodaje.
– Obniżka o 1 punkt procentowy oznaczałaby zatem zmniejszenie kwoty podatku o mniej więcej 4-5 miliardów złotych – mówi były minister. W skali całego roku, przy zachowaniu tej skali, należałoby zatem szacować utracone przychody budżetu na jakieś 7 mld złotych.
System wyjątkowo chaotyczny
Czy będzie to kilka czy kilkanaście miliardów mniej, tego jeszcze nie wiemy, bowiem resort rozważa rozmaite opcje. Chaos wprowadził sam premier, kwitując zapowiedzi obniżki stwierdzeniem, że obejmie ona „pracujących” – ale czy mamy przez to rozumieć również samozatrudnionych i płatników zryczałtowanego PIT? Tego nie wiemy.
– Wprowadzanie wyjątków na skali PIT byłoby tworzeniem kompletnego chaosu dla podatników – cytuje dziennik „Rzeczpospolita” byłego wiceministra finansów, Jarosława Nenemana. Sekundują mu inni eksperci, przekonujący, że jeśli zmieniać – to tak, by wszyscy płacili owe 17 procent PIT, bez względu na formę zatrudnienia. Przy czym już dziś system jest wyjątkowo zamotany.
Zatem skala utraty potencjalnych wpływów dla budżetu byłaby znacznie większa niż opisane wyżej kilka miliardów: w końcu PIT dla zatrudnionych zmalałby o 1 proc., dla samozatrudnionych mógłby spaść o 2 proc., dla osób poniżej 26. roku życia całkowicie by zniknął, a dodatkowo wzrosłyby koszty uzyskania przychodu. – To w oczywisty sposób uderzy w dochody sfery publicznej – podkreśla Gronicki. W końcu ten „kwiatek do kożucha” to mimo wszystko jakieś 15 proc. polskiego budżetu (jeśli brać pod uwagę prognozę 55 mld zł na 2018 r.).
– Załóżmy, że budżet centralny pokryje utratę około 6-7 mld złotych z innych źródeł – sugeruje Mirosław Gronicki. To całkiem możliwe, w końcu z uszczelniania systemu podatkowego resort finansów ma wyciskać po kilkanaście miliardów rocznie. Być może pozostawienie Polakom w portfelach nieco większych kwot mogłoby też wpłynąć na wyższą konsumpcję i wyższe wpływy z VAT.
Poszkodowani na obniżce
Problem w tym, że nie tylko budżet żyje z PIT. – Borykająca się z kłopotami służba zdrowia musiałaby się pogodzić ze spadkiem wpływów ze składki – wylicza były minister finansów. – W wyjątkowo trudnej sytuacji znalazłyby się też samorządy: w ich przypadku roczne dochody nie przekraczają 200 mld złotych w skali całej Polski, spadek o kilka miliardów złotych oznacza konieczność dokonywania bolesnych wyborów – kto nie dostanie lub dostanie mniej pieniędzy w przyszłym roku – dorzuca.
O ironio, jak niedawno pisaliśmy w INNPoland.pl, na samorządy spadły właśnie nowe kłopoty – pod postacią znacznie wyższych rachunków na prąd. Samorządowcy twierdzą, że te nowe obciążenia przełożą się na rezygnację z inwestycji oraz podwyższanie cen usług, które napędzają finanse gmin: wywozu śmieci czy komunikacji miejskiej. Dla nich obniżka PIT to kolejna fatalna wiadomość, bo oznacza, że strumień dochodów wkrótce gwałtownie się obniży. Co jeszcze bardziej zachęca do zajrzenia w portfele mieszkańców.