Donald Tusk zapowiedział, że szykuje projekt czterodniowego tygodnia pracy. Co na to pracodawcy?
Jesteśmy państwem, które pod względem zamożności goni Zachód Europy. Nie jesteśmy jeszcze w momencie, w którym moglibyśmy w ten sposób konsumować owoce wzrostu gospodarczego. A przypomnijmy, że niemal w każdym politycznym wystąpieniu programowym, przybliżającym jakąś wizję przyszłości, pojawia się ambicja, by pod względem zamożności dogonić państwa zachodniej Europy. Niestety, mimo że w ciągu ostatnich lat udało nam się istotnie ten dystans gospodarczy nadrobić, wciąż jesteśmy stosunkowo daleko za na przykład Niemcami. Między innymi z tego względu Polska nie jest w dobrym momencie, aby dyskutować o czterodniowym tygodniu pracy.
Twierdzi pan, że Polska nie jest jeszcze gotowa na skrócenie czasu pracy. A kiedy będzie?
Kiedy nasza gospodarka będzie produktywna na tyle, aby w ciągu czterech dni w tygodniu wytwarzać tyle samo dóbr czy usług, ile wytwarza w ciągu pięciu dni. W idealnym scenariuszu powinna być to jeszcze per capita wartość porównywalna z tą wytwarzaną przez najbogatsze gospodarki świata. Wtedy oczywiście będzie można o tym rozmawiać.
Czas pracy jest bowiem wtórny wobec produktywności. W tej chwili zaś produktywność pracy w Polsce negatywnie odbiega od średniej unijnej o około 20 proc. i jest niższa niż na przykład w Czechach – nie wspominając już o bardziej rozwiniętych państwach. Wpływ na to mają zarówno wykorzystywane technologie, automatyzacja zadań, jak i poziom wykwalifikowania pracowników oraz umiejętność zarządzania nimi.
Krótszy czas pracy zwiększa jednak efektywność. Może być więc tak, że jak skrócimy ten czas, Polacy będą bardziej produktywnymi.
Jedno z głośniejszych badań tego rodzaju przeprowadzone zostało w Islandii na pracownikach sektora publicznego - w takiej wycinkowej grupie badanych rzeczywiście mogło okazać się, że skrócenie czasu nie przyniosło szczególnie negatywnych rezultatów. Bo jeśli urzędnik pracuje osiem godzin dziennie, z czego efektywnie wykonuje zadania przez na przykład pięć godzin, a pozostałe trzy godziny wypełniają mu nieznaczące zadania, wtedy skrócenie czasu pracy nie wpływa negatywnie na jego produktywność w skali tygodnia. Po prostu zacznie przeznaczać całość czasu pracy na realizację swoich zadań.
Biorąc jednak pod uwagę fakt, jak bardzo zapracowanym narodem jesteśmy, zakładam, że większość z nas sumiennie pracuje przez osiem godzin dziennie. W takiej sytuacji, jeśli zabierze się pracownikom jeden dzień, czyli 20 proc. czasu przeznaczonego na pracę, nie wyobrażam sobie, abyśmy byli w stanie wygenerować tyle samo wartości.
A może, zamiast zabierać pracownikom 20 proc. czasu przeznaczonego na pracę, lepszym rozwiązaniem jest przerzucić te godziny na inne dni tygodnia?
Różnego rodzaju inicjatywy w zakresie zarządzania rozkładem czasu pracy powinny pozostawać w gestii poszczególnych firm, jak i woli samych pracowników. Z tego co natomiast rozumiem, istotą propozycji czterodniowego tygodnia pracy jest, aby tydzień pracy nie miał standardowych 40 godzin, tylko 32 godziny, przy założeniu jednakowego wynagrodzenia. Pomysł ten w moim przekonaniu jest receptą na zubożenie państwa, a co najmniej na zahamowanie jego rozwoju.
Tymczasem niektóre firmy już to wprowadzają.
Firmy konkurują o pracowników i coraz częściej jako argumentu używają skróconego czasu pracy, co jest dostrzegane na rynku. W przypadku niektórych stanowisk uznają to rozwiązanie za możliwe do zastosowania i z niego korzystają. Benefit ten ma skłonić pracowników, aby zatrudnić się właśnie u nich. Prawdopodobnie zjawisko to będzie organicznie rosnąć ze względu na rosnącą konkurencję na rynku pracy. Natomiast nie widzę żadnego sensu w proponowaniu takiego odgórnego rozwiązania.
Zdaniem niektórych pracodawców skrócony czas pracy może nie tylko pobudzić rynek pracy, ale też konsumpcję. Wyobraża pan sobie scenariusz, w którym doprowadza to do wzrostu gospodarczego?
Trudno mi sobie wyobrazić sytuację, w której ludzie, mając do dyspozycji jeden dodatkowy dzień wolny, dwa dni z rzędu pójdą do kina czy teatru. W małej skali takie przypadki pewnie znalazłyby się, ale nie byłoby to masowe zjawisko. Czy dodatkowy dzień na zakupy sprawi, że potrzeby zakupowe wzrosną? Ponownie - nie wydaje mi się. Abstrahując już od tego, że w ogóle nie widzę możliwości, by czterodniowy tydzień pracy przysłużył się wzrostowi. Jeśli mniej pracujemy, to mniej produkujemy i wytwarzamy. W konsekwencji mniej zarabiamy. Mamy więc mniej zasobów – zarówno umożliwiających konsumpcję, jak i tych do skonsumowania.
W zawodach, gdzie musi być zachowana ciągłość pracy, rzeczywiście trudno jest skrócić czas pracy. Kto może więc sobie na to pozwolić?
Dyskusja o skróconym tygodniu pracy w zasadzie jest analogiczna do tej o pracy zdalnej. W pewnym momencie temat ten był na tyle powszechny w debacie publicznej, że można było odnieść wrażenie, iż niemal wszyscy przeszli na pracę zdalną. A później statystyki pokazały, że tylko niewielki odsetek zatrudnionych mógł sobie na to pozwolić. Przypuszczam, że podobnie jest z czterodniowym tygodniem pracy, które w tej chwili może być rozwiązaniem wykorzystywanym jedynie w niektórych sektorach, takich jak na przykład IT. Tam pracodawcy konkurują wynagrodzeniami, możliwością świadczenia pracy zdalnie, więc być może i czterodniowy tydzień pracy byłby chętnie oferowany. W sektorze produkcyjnym z kolei skrócenie czasu pracy może następować w rezultacie automatyzacji procesów.
Skoro nierealnym byłoby odgórne skrócenie czasu pracy Polaków, jak mamy odbierać zapowiedź Donalda Tuska? Szef PO robi tylko nadzieje?
Nie ulega wątpliwości, że w zasadzie znajdujemy się na początku kampanii wyborczej. Traktuję więc słowa Tuska jako jego zapowiedź programową, która prawdopodobnie ma na celu zachęcić grono osób o lewicowej wrażliwości gospodarczej do rozważenia zagłosowania na Platformę Obywatelską.
Ale głosów pracodawców raczej nie dostanie.
Nie chciałbym się wypowiadać za wszystkich pracodawców, natomiast trudno wyobrazić sobie poparcie środowisk gospodarczych dla propozycji wprost antyrozwojowej.
Ile mogłoby to kosztować nasz kraj, gdyby rząd skrócił tydzień pracy?
Nie znam wiarygodnych szacunków liczbowych, trudno też automatycznie założyć, że będzie to kosztować jedną piątą PKB. W sensie ogólnym realizacja tego postulatu oznaczałaby po prostu zubożenie na własne życzenie i pozostanie na długo w średnio-niższych rejestrach rankingu zamożności państw europejskich.
A może rozwiązaniem byłoby zmniejszenie wynagrodzenia, adekwatnie do liczby przepracowanych dni?
Jeśli damy pracownikom alternatywę: pracuj mniej i zarabiaj mniej albo “proszę, masz możliwość dorobienia sobie w dniu wolnym”, myślę, że znaczna część osób zdecydowałaby się raczej na tę drugą opcję. Dodatkowy dzień wolny z przeznaczeniem na wypoczynek w takim układzie służyłby jedynie osobom bardzo dobrze uposażonym, które być może skłonne byłyby poświęcić 20 proc. dochodu w zamian za dodatkowy dzień wolny. Jednak gigantyczna część osób nie jest w takiej sytuacji, więc wydaje mi się, że nie byłaby to opcja preferowana przez pracowników.
A pozostawienie 100 proc. wynagrodzenia wchodzi w grę? Pracodawcy płaciliby tyle samo, ale za krótszy czas pracy.
Byłoby to rozwiązanie oczywiście nieakceptowalne, bo oznaczałoby przerzucenie całego kosztu eksperymentu na firmy. Weźmy również poprawkę na to, że otoczenie zarówno gospodarcze, jak i regulacyjne i geopolityczne jest niestabilne, gdyż jesteśmy narażeni na wiele czynników ryzyka. Jest mnóstwo punktów zapalnych.
Obecnie mamy bardzo wysoką inflację, jednocześnie zastanawiając się, czy za chwilę nie będziemy mieli recesji. Ponadto mamy wojnę w Ukrainie i nieprzewidywalną, agresywną politykę rosyjską. Zastanawiamy się też, co będzie z cenami energii elektrycznej. Przedsiębiorcy mają naprawdę wiele powodów do zmartwień, więc dokładanie im do tej kalkulacji elementu pod tytułem „zapłać pracownikowi pełne wynagrodzenie za cztery dni pracy w tygodniu” jest dla nich kolejnym ciosem.
Będziecie strajkować, jeśli PO będzie chciało to wprowadzić?
Od wypowiedzenia tego rodzaju pomysłu do jego realizacji w jakimkolwiek wariancie pozostaje bardzo długa droga. Głównym argumentem środowisk pracodawców w dyskusji gospodarczej pozostaje też raczej skłonność do racjonalnej wymiany zdań, a nie gotowość do strajkowania. Nie spodziewałbym się jednak spokoju po firmach odbudowujących się po pandemii, mierzących z zaburzeniami łańcuchów dostaw, płytkim rynkiem pracy i rosnącymi kosztami w zasadzie wszystkiego, którym do tego wszystkiego ktoś chciałby dołożyć czterodniowy tydzień pracy i związane z nim koszty.