Miło jest patrzeć na wskaźniki naszej gospodarki. Na papierze nie jest źle, mamy mieć prąd zaledwie o 30 proc. droższy niż rok temu, gazu po kurki, waluty przestały drożeć. Można chwilę odetchnąć. A jak już odetchniemy, to lepiej weźmy głęboki wdech, bo zanurzymy się w kryzysie, do którego ostatnie kilka miesięcy było ledwie przygrywką.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Ekonomista Rafał Mundry wrzucił na Twittera kilka wykresów świadczących o tym, że sytuacja ekonomiczna w Polsce zaczęła się stabilizować. A może nawet poprawiać. Rentowność polskich obligacji spada – to dobrze. Ceny gazu na giełdach spadają – to dobrze. Dolar, euro i frank się uspokoiły, ich kursy nie szaleją, powoli spadają.
To dla większości z nas też dobrze. Na dodatek spadły, znacznie, ceny prądu – na razie na giełdach. To wszystko powoduje, że w najbliższą przyszłość możemy patrzeć z niewielkim optymizmem. Niech nam to jednak nie zaburzy oglądu całej sytuacji, bo posługując się filmowym cytatem – nie jest okej, "jest cholernie daleko od okej".
Mundry jest mądrym facetem i wie co pisze. Ale jednocześnie dość sprytnie nie ujawnił ani słowem, co o tym myśli i jakie są jego prognozy na przyszłość, nie wspomniał też o przyczynach owej stabilizacji, pozostawiając ocenę nam. No to do roboty. Zastrzegam, że nie jestem ekonomistą, tylko dziennikarzem. Ale swoje oceny opieram na tym, co piszą i zauważają ludzie o wiele mądrzejsi ode mnie.
Faktem jest, że ceny wielu produktów czy surowców zaczęły się uspokajać. To dla nas sytuacja niecodzienna, napawająca czymś w rodzaju optymizmu. Spokój na rynkach jest dobry dla gospodarki, bo pozwala unikać zawirowań. A tych mieliśmy w tym roku aż nadto.
Kto miał zarobić, ten zarobił, kto miał stracić, ten stracił. A my wracamy do szarej i pełnej niepokoju rzeczywistości. Problem w tym, że po wszystkich zamieszaniach tylko teoretycznie wróciliśmy do punktu wyjścia. Ceny surowców wróciły do czasów sprzed ataku sołdatów botoksowego dyktatora na Ukrainę.
Ale niewiele nam to daje, bo za prąd, gaz, paliwo, żywność i mnóstwo innych rzeczy płacimy więcej, niż przed wojną. Hm, czyżby ktoś nas oszukał? Może pomysł z podatkiem od nadmiarowych zysków koncernów energetycznych nie jest tak do końca bez sensu?
Pamiętacie, że niedawno cukier kosztował 2 złote za kilo, potem zaczęło się zamieszanie. Trochę go brakowało, więc znacznie podrożał – 8 złotych za kilo nie było niczym nadzwyczajnym. Potem sytuacja wróciła do normy, ale kilo cukru kosztuje przynajmniej 5 złotych i wszyscy uznają to za coś naturalnego. Halo, wiecie, że cukier w Niemczech jest tańszy?
Żeby mieć pełny obraz sytuacji, musimy uzmysłowić sobie jeszcze kilka rzeczy. Nie jesteśmy pępkiem świata. Umocnienie złotego nie jest wynikiem tego, że w Polsce jest cudownie, bank centralny robi świetną robotę, a gospodarka kwitnie.
To efekt ciągłego zamieszania i rozchwiania rynków walutowych, w szczególności walki o wartość między dolarem i euro. Ceny surowców to wynik procesów, na które nie mamy wielkiego wpływu. Jesteśmy obserwatorami, a nie uczestnikami tej gry.
Czemu jest spokojnie?
Rzućmy okiem na przyczyny i skutki uspokojenia. Ceny gazu spadają? Spadają. Wiecie dlaczego? Bo mamy go za dużo. W całej Europie magazyny gazu są wypełnione praktycznie po brzegi. W Wielkiej Brytanii w 100 procentach, we Francji w 99,5 proc., w Danii w 99,7 proc., a Niemczech w 97 proc., a w Holandii w 92,5 proc. W Polsce 98 procentach, ale nasze zapasy wobec europejskich są raczej symboliczne. Mamy magazyny zdolne pomieścić 3,2 mld m sześć gazu. Reszta Europy ma ok. 100 mld metrów gazu.
Jednocześnie cały czas płyną do nas statki z gazem. Gazu mamy po kurek, ale ciągle czekamy na kolejne dostawy. Nie ma możliwości, żeby cena nie spadła. Doszło do tego, że statki z gazem krążą wokół portów i czekają na wyładunek. W takiej sytuacji właściciel gazu jest skłonny do mocnego obniżenia ceny, byle tylko zwolnić jednostkę. Niektórzy nawet dopłacają.
W tym tygodniu cena gazu spadła o ponad 70 proc. względem poziomu z sierpnia. Ale tak naprawdę o niczym to nie świadczy. Zastanawiało się nad tym wielu analityków z Europy, w ich opiniach powtarza się słowo "fluktuacja". Inni mówią o chwilowej korekcie. Czyli ceny spadły, ale tylko na chwilę.
Stabilizacja może potrwać nawet kilka miesięcy, ale jeszcze zimą albo na wiosnę wszystko się może posypać. Wtedy do gry wrócą na przykład Chiny. Ich gospodarka jest teraz ostro zduszona przez obostrzenia covidowe. Niedługo znów zacznie pracować pełną parą i będzie potrzebować ropy, gazu i energii.
Mamy się też nie martwić o ceny prądu. Rząd już zapowiedział, że cena energii dla małych i średnich firm oraz gospodarstw domowych będzie regulowana. Nie mylmy tego ze spadkiem cen – będziemy po prostu płacić za prąd, ale część z budżetu, przez podatki. Niższych cen nie będą miały większe firmy, więc ich usługi podrożeją.
Oczywiście prąd aktualnie tanieje, ale zapłacimy za to później. On tanieje teoretycznie. Gdybyśmy mieli chociaż rozwiniętą energetykę wiatrową, byłoby łatwiej. Ale PiS ją zabił, rachunek za to płacimy dziś wszyscy. Tylko na tym straciliśmy jakieś kilkanaście miliardów złotych.
Ostatnio politycy PiS w jakiejś zmasowanej akcji propagandowej w mediach społecznościowych rzucili się na system ETS. Chodzi o te słynne opłaty za emisję CO2 przy produkcji energii. Żądali ich zniesienia, bo nie będzie nas Europa z pieniędzy wysysać.
Kilkunastu z nich zadałem publicznie pytanie, co się więc stało z pieniędzmi z ETS. Bo te ok. 60 miliardów złotych nie poszło do unijnej kasy, tylko do polskiego budżetu. Teoretycznie przynajmniej połowa z nich musiała iść na transformację energetyczną. W praktyce rozpłynęły się w kosztach działań pozorowanych. Odpowiedzi nie dostałem.
Rafał Mundry zauważa, że rentowność polskich obligacji spadła. Och, bez przesady. Z 9 na 8 procent? Czy to naprawdę ma świadczyć o czymkolwiek? Inwestorzy pożyczają nam pieniądze na nieco niższy procent. Naprawdę dlatego, że Polska w te kilka dni stała się silniejsza i bardziej wiarygodna? Polemizowałbym.
Prawdziwe problemy są dopiero przed nami
Owszem, mamy chwilową stabilizację i trzeba się z cieszyć. Ale nie traćmy rozumu. W wielu przypadkach mamy do czynienia z taką sytuacją jak z cukrem. Ponad 17 procent inflacji już nas nie rusza, uznaliśmy to za normę i szykujemy się na ponad 20.
Tak, to prawda, że wskaźniki polskiej gospodarki są pozytywne. Na razie. Zobrazuję to przykładem – rozmawiam teraz na potrzeby innego tekstu z restauratorami. Dziś pracują normalnie, jest ciężko, ale działają. Ale już wiedzą, że święta będą dla nich trudne, bo nie mają zamówień.
Pod koniec października powinni mieć sprzedaną większość miejsc na sylwestrowe imprezy. Mają może jedną piątą i jeśli ten wskaźnik szybko nie podskoczy, będą odwoływać zabawy i oddawać pieniądze.
Podobnie jest z resztą biznesów. Nikt nie wie, co przyniesie jutro. Państwo próbuje zasypywać dziury i przepala niesamowite ilości pieniędzy. Wszystko oczywiście na kredyt, który trzeba będzie spłacić. Kiedyś premier Morawiecki w chwili szczerości przyznał, że 500 plus jest na kredyt.