– Klasyczny widok to chwiejący się klienci z termosem w kieszeni, którzy stoją w kolejce do Żabki po wielką dolewkę. Targują się nawet na oscypkach o 5 złotych – mówi mi Janina, która z mężem prowadzi swój kram na jarmarku w Warszawie. Wybrałem się w wigilijną noc porozmawiać z handlarzami na stołecznym jarmarku.
Reklama.
Reklama.
Tłumy w restauracjach, kolejki do pijalni alkoholi i walające się tzw. "małpki" po ulicy zamienionej na okres świąt w deptak. Wszystko to w towarzystwie iluminacji, która przyciąga ro w rok tłumu turystów do Warszawy.
Nietrzeźwe święta i jarmarkowe patenty
Można nie zgadzać się z Janem Śpiewakiem w wielu kwestiach, ale co do tego, że święta zdominowane są w Polsce przez napoje wyskokowe, nie mają wątpliwości nawet sami sprzedawcy, którzy dopasowują asortyment do potrzeb klientów.
– Normalnie handlowaliśmy serkami z grilla, ale okazało się, że najbardziej dochodowy będzie alkohol. Nie rozumiem, po co oni tyle piją w takim rodzinnym czasie, ale trzeba się było dopasować. Mamy dwie budki, jedną dalej z serkami, a drugą z shotami. Jak pan widzi, tu nie ma nikogo, a tam kolejka na dobre 5 minut czekania – mówi mi Janina.
Faktycznie wzdłuż Podwala, gdzie stoi kilkadziesiąt świątecznych kramów, co najmniej połowa nie działa, a te, które prowadzą sprzedaż, w większości oferują alkohol. Nie jest to tania "przyjemność", bo za kubek grzańca trzeba zapłacić około 20 złotych.
– Po godzinie 21:00 robi się tutaj po prostu speluna. Proszę spojrzeć na setki porozbijane na ulicach. Są tu, ponieważ co trzecia osoba przychodzi z termosem z własnym grzańcem, z którego pije pół rodziny. Jak trunku zaczyna brakować, to tworzy się kolejka do monopolowego na końcu Piwnej. Dolewają do termosu, a u nas domawiają jeden grzaniec, żeby zaoszczędzić – pokazuje mi palcem na swój kosz przy stoisku sprzedawczyni.
Rozmawiając z Janiną 30 minut, sam byłem świadkiem takich trzech sytuacji, ale idąc dalej przed siebie, powoli zacząłem rozumieć, że owo zapotrzebowanie może wynikać z mody, którą z kolei kreują sami sprzedawcy.
– Na czym jest największa przebitka? Oczywiście na alkoholu. Potrzebna jest jedynie koncesja, nie trzeba martwić się gazem ani prądem – wyjaśnia mi wprost Mirek, właściciel jednej z budek na starówce.
"Wstydu nie mają nawet przy żonie i dziecku"
Jeśli wierzyć stereotypom, targowanie się mamy we krwi, ale sytuacje, które opisali mi moi rozmówcy, raczej zakrawają na farsę i brak poczucia wstydu. Okazuje się, że przedmiotem negocjacji się może być nawet serek za 5 złotych.
– Najczęściej nikt nie pyta skąd te serki, a dlaczego takie drogie. Stoimy tu na mrozie, wokół dziesiątki lokali i punktów gastro, czego dusza zapragnie, a ci podchodzą i jak gdyby nigdy nic rzucają "a co tak drogo" po czym idą dalej. Są też tacy, którzy stają i zamawiają dwa dla siebie i żony wiedząc, że zapłacą 10 złotych, po czym z kieszeni wyciągają 7 zł i mówią, że tyle mają. Ci ludzie nawet przy najbliższych wstydu nie mają – opowiada Mirek.
Jedynym punktem, który chyba nie musi się mierzyć z takimi sytuacjami, jest kram Magdy Gessler, w którym za 1 pieroga trzeba zapłacić 10 złotych. Sprzedawcy tu nie są rozmowni, gdy słyszą, że przygotowuję artykuł o wigilijnym klimacie jarmarku. Samo oczekiwanie w długiej kolejce uświadomiło mi, że na pajdę z tatarem za 27 złotych czekają tu świadome osoby, który z pewnością nie chciałoby się targować za oscypka.
Ruszyliśmy z dziewczyną dalej przed siebie w kierunku domu i dostrzegliśmy kolejny biznes – opłacalny, bo ewidentnie bez podatku.
Selfie sticki i 10 euro nie Twoje
Choć jesteśmy w Polsce, kolejną najpopularniejszą walutą, którą przyjmują tu lokalni sprzedawcy, jest euro. Świadczą o tym tabliczki wiszące na wielu budkach, na których widnieje informacja o przeliczniku: 1 euro = 3,50, to niemała przebitka. Plac Zamkowy jest dosłownie opanowany przez handel obwoźny, który ewidentnie wszedł już na nowoczesny, instagramowy poziom.
Dmytro stoi tu ze swoim stanowiskiem do robienia filmików 360 stopni. To podest z zamontowanym pod nim selfie stickiem, który po pchnięciu go nagrywa filmik, à la rolkę z widokiem na stołeczną starówkę. Pytam go o cenę i zarobki.
– Jak widzimy, że to Polacy, ale przyjezdni, to mówimy w zależności od nastawienia klientów cenę pomiędzy 20, a 30 złotych. Zazwyczaj przystają na 20, czasem 25. Najcenniejsi są ludzie z zagranicy, bo od nich można sporo wyszarpać. Nie zdarzyło mi się od nich wziąć mniej niż 10 euro, czasem mówię 15, jak podchodzi jakaś niemiecka rodzina z dzieckiem. Oni się nie targują. Słyszą cenę i płacą w euro, co dla nas jest korzystniejsze – mówi mi łamaną polszczyzną Dmytro.
Czytaj także:
Byłem też ciekaw co z podatkami oraz jak radzi sobie ze strażą miejską, która przynajmniej w teorii powinna sprawdzać koncesje i licencje na prowadzenia działalności w tym miejscu.
– Wszystko już opanowane. Zawsze mówi się, że to twój selfie stick i robisz sobie filmik. Gorzej jak podjeżdżają, a klient się właśnie nagrywa, ale wtedy to mówimy, że to rodzina, bo oni po polsku i tak nie rozumieją w większości, więc można jakoś z tego wybrnąć. Jeszcze nie miałem problemów, zawsze jakoś to było – wyjaśnia.
Jarmarki w całej Polsce trwają w wielu miejscach nawet do marca. Te w Warszawie, Krakowie i Wrocławiu w przeciwieństwie do nocy wigilijnej będą otwarte do późnych godzin nocnych. W większości przypadków ceny na nich pozostają niezmienne przez cały "sezon".