Są młodzi, mieszkają w Warszawie, ale wracają do rodziców. Głównie słyszy się o tych "bumerangach", których nie stać na (horrendalnie drogi) wynajem lub odkładają na wkład własny kąt. Ale są też tacy, którzy mają już własne mieszkania, ale mimo to pakują manatki i pukają do drzwi rodzinnego domu. Bo, jak mówi jedna z naszych rozmówczyń, "życie ich sponiewierało". A dokładniej jego koszty.
Reklama.
Podobają Ci się moje artykuły? Możesz zostawić napiwek
Teraz możesz docenić pracę dziennikarzy i dziennikarek. Cała kwota trafi do nich. Wraz z napiwkiem możesz przekazać też krótką wiadomość.
Iza jest szczęściarą i dobrze o tym wie: ma mieszkanie w Warszawie. Dostała je po babci, ale nie lubi mówić o tym głośno, bo inni milenialsi krzywo na nią patrzą. Własne lokum i to bez kredytu? Wielkomiejska elita na miarę XXI wieku.
Jednak 32-latka wcale nie żyje jak królowa, bo zarabia niecałe cztery tysiące złotych na rękę. Owszem od minimalnej krajowej – która od 1 lipca wynosi 3261 zł netto – to ponad 700 złotych więcej, ale, jak mówi sama Iza, "w tych czasach to dramatycznie mało".
Iza chce wrócić do rodziców. "Zwyczajnie nie stać mnie na życie w Warszawie"
Szczególnie dla osoby, która utrzymuje się sama w stolicy i choruje przewlekle psychicznie: na same leki i terapię Iza płaci 1200 zł miesięcznie (lekarza psychiatrę ma na szczęście na NFZ, ale nie mogła sobie pozwolić na czekanie na miejsce do terapeuty prawie dwa lata). Do tego dochodzi obecnie fizjoterapia, bo ma poważny problem z barkiem – 200 zł raz w tygodniu.
850 złotych za czynsz, 300 na rachunki, 100 na kartę miejską i Izie zostaje około 750 zł na jedzenie i przyjemności, których w sumie nie ma, bo większość idzie na jedzenie i środki czystości. Subskrybuje jedynie Netfliksa, do kina pójdzie raz w miesiącu na tanie środy. Jeśli potrzebuje kupić coś większego, korzysta z ratalnych płatności odroczonych, włosy obcina sobie sama, hybryd nie robi.
Pracy na lepiej płatną Iza nie może na razie zmienić z powodów zdrowotnych. Zresztą jeszcze kilka miesięcy temu żyło jej się całkiem nieźle, bo mieszkała ze swoim partnerem. Wspólne wydatki pokrywali na pół, a chłopak dokładał jej się do terapii, bo więcej zarabiał. – Nie chciałam się zgodzić, ale nalegał. Byliśmy zaręczeni, a leczenie przerastało moje możliwości finansowe, więc uległam. Żyliśmy, jak to się mówi, skromnie, ale godnie – mówi Iza.
Niestety to czas przeszły, bo narzeczony pewnego dnia odszedł. O tym Iza mówić nie chce, bo ciężko to przeżyła. Jej stan psychiczny się pogorszył. Dziś poważnie rozważa powrót do rodziców.
– Zwyczajnie nie stać mnie na życie, jestem zmęczona kombinowaniem. Wydatki na zdrowie pochłaniają mi połowę pensji, czasem muszę pożyczać od rodziców lub siostry. Jedzenie jest absurdalne drogie, nie mówiąc już o kostkach do toalety, papierze toaletowym, płynie do płukania tkanin czy podpaskach. Z przyjaciółką mogę umówić się w domu, bo knajpy to zbytek – mówi.
Mama i tata Izy mieszkają w Warszawie, namawiają córkę do powrotu od jej rozstania. Martwią się o nią. Proponują, żeby Iza wynajęła swoje mieszkanie, zamieszkała w swoim dawnym pokoju i dokładała się jedynie do jedzenia. O wspólnym płaceniu za rachunki nie chcą słyszeć.
– Mówią, że kiedy stanę na nogi, podreperuję zdrowie i zmienię pracę, to wrócę na swoje. I chyba tak zrobię, bo nie mam wyjścia, potrzebuję stabilizacji, ale czuję się jak absolutna porażka – mówi.
Dalsza część artykułu poniżej.
Czytaj także:
Bumerangi: młodzi Polacy, którzy wracają do rodziców. Nawet ci, którzy mają własne mieszkania
Młodych Polaków, którzy wciąż mieszkają z rodzicami i nie założyli własnych rodzin, nazywa się gniazdownikami. Z raportu Głównego Urzędu Statystycznego "Pokolenie gniazdowników w Polsce" z lipca 2024 roku wynika, że pod koniec 2022 roku było ich 1,7 miliona (tylko single, wdowcy i rozwodnicy się nie liczą). To co trzecia osoba w wieku 25-34 lata. 63 procent z nich to osoby pracujące, a z rodzicami mieszka więcej mężczyzn niż kobiet (63 do 37 proc.).
"Możliwość usamodzielnienia się jest szczególnie trudna w sytuacji braku dochodów lub ich niskiego poziomu. Mieszkanie z rodzicami staje się wówczas koniecznością. Jak wynika z danych, wśród gniazdowników dominującą grupę stanowiły osoby nieposiadające żadnego dochodu lub osiągające średni miesięczny dochód poniżej stawki minimalnej" – czytamy z kolei w raporcie GUS z 2021 roku.
Ale ci, którzy przez jakiś czas żyli samodzielnie, ale wracają do rodziców, to inna kategoria: bumerangi. Tych też jest sporo, bo problemy z pracą podczas pandemii, rosnące koszty wynajmu i raty kredytów czy inflacja dały się we znaki.
Dalsza część artykułu poniżej.
Najczęściej słyszy się o tych bumerangach, którzy wracają z Warszawy lub innych metropolii do rodziców (często mieszkających w małych miejscowościach), bo nie stać ich już na wynajmowanie małej klitki za "miliony moment". Wolą wrócić do rodziców i odłożyć na wkład własny albo kupić coś w mniejszym mieście.
Ale, podobnie jak Iza, są też bumerangi, które mają swoje mieszkania, ale i tak pukają do drzwi rodzinnego domu. I to mimo że posiadaczy własnego "M" z pokolenia milenialsów albo Z traktuje się dzisiaj jako szczęściarzy, którzy złapali Pana Boga za nogi.
29-letnia Agnieszka: "Nie po to brałam kredyt i kupowałam mieszkanie, żeby żyć znowu z rodzicami"
Agnieszka wróciła do rodziców na początku tego roku. Ma 29 lat, pracuje jako sekretarka w małej firmie w Warszawie, a jeszcze przed pandemią udało jej się kupić mieszkanie, 40 metrów kwadratowych. Na wkład własny miała własne oszczędności oraz pieniądze od dziadka, które odkładał "na książeczkę" od jej narodzin. Rodzice też trochę pomogli.
– Zarabiam obecnie około 4,5 tysiąca złotych na rękę, wcześniej płaciłam ratę w wysokości 1500 zł, a dziś to już prawie 2700. Przy pierwszej podwyżce prawie zemdlałam, bo w ogóle się tego nie spodziewałam, zresztą doradca w banku też. Przecież to jest chore – opowiada.
Sam czynsz wzrósł o 300 złotych, do tego rachunki, karnet na siłownię, jedzenie dla niej i kota i Agnieszce na koniec miesiąca nic nie zostawało. Więc wkurzyła się, spakowała walizkę, zapakowała kota do transportera i wróciła do rodzinnego domu pod Warszawą. Mieszkanie wynajęła, a dzięki wynajmowi może spłacać kredyt, do pracy dojeżdża pociągiem, bo ma niedaleko do stacji.
– Nie przyjechałam z podkulonym ogonem, ale bardziej wkurzona na rząd, banki, Warszawę, świat. Na wszystko. Mama mnie pocieszała i mówiła, że odłożę trochę pieniędzy i wrócę do swojego mieszkania. I tak zrobię, bo rodzice są tacy kochani, że mieszkam u nich za darmo, mogę oszczędzać. Na szczęście mamy dobre relacje, a ja i kot mamy do dyspozycji prawie całe piętro – opowiada Agnieszka.
Dodaje, że mieszkanie z rodzicami jest wygodne. – Mama zrobi obiad, nie muszę nic płacić. Pojechałam nawet w tym roku na urlop do Chorwacji, o czym wcześniej mogłam pomarzyć. W końcu trochę odpoczęłam – opowiada.
Ale na swoje chce wrócić: – Nie po to się wyprowadzałam, brałam kredyt, kupowałam mieszkanie – co umówmy się, było upierdliwe – żeby żyć znowu z rodzicami. To tylko opcja tymczasowa, bo życie mnie sponiewierało.
Dalsza część artykułu poniżej.
Czytaj także:
Tomek ma 36 lat, mieszkanie w Warszawie i wraca do mamy. "Nie tak to miało wyglądać"
Takich historii jest coraz więcej, bo niekorzystna sytuacja ekonomiczna, wysokie stopy procentowe, drożyzna i problemy ze znalezieniem dobrze płatnej pracy dały się w znaki wszystkim: także tym osobom, które teoretycznie miały już "wszystko ogarnięte". Wyprowadzka od rodziców, własne mieszkanie. Nie byli przecież gniazdownikami.
W ankiecie przeprowadzonej na początku 2023 roku przez firmę Credipass na pytanie, "czy wzrośnie odsetek klientów, którzy mają problem ze spłacaniem kredytów", aż 52 proc. ekspertów odpowiedziało "raczej tak". 37 procent – "zdecydowanie tak". I nie pomylili się, a prognozy nie są optymistyczne: takie realia mogą potrwać jeszcze nawet kilka lat.
Taką osobą jest też 36-letni Tomek, który ma podobną historię do Agnieszki: kupił mieszkanie w 2017 roku, a w najbliższym czasie planuje wrócić do mamy, która mieszka w małej miejscowości w województwie świętokrzyskim. Pracuje zdalnie, więc z tym nie będzie problemu.
– Co ja będę mówić, każdy wie, że jest beznadziejnie drogo i kredyty poszły w górę. Nic oryginalnego – mówi krótko, jest wyraźnie zniechęcony.
– Przestało mi się już opłacać życie w Warszawie, nawet żal mi iść na piwo za 15 zł do pubu. Nie chodzę na randki, bo większość dziewczyn oczekuje, że postawię im kawę czy ciastko. Nie mam żadnych oszczędności, ledwo wiążę koniec z końcem, bo oprócz kredytu hipotetycznego mam jeszcze gotówkowy. A czynsz, benzyna, rachunki? Ubezpieczenia mieszkania, samochodu? Już nawet przestałem jeść masło, bo za drogie; brzmi śmiesznie, ale takie realia – wylicza.
Tomek twierdzi, że wielkie miasto mu obrzydło. – Nie tylko te chore ceny, ale ten pośpiech, smog zimą, korki. Nie wyobrażam sobie założyć tutaj rodziny, zresztą, za co bym ją utrzymał? Za te niecałe 1500 zł, które mi zostają po opłatach? Chcę żyć na jakimś poziomie, a nie ciułać. Wyjechać czasem na wakacje, pójść do restauracji, kupić nowy telefon – mówi.
Do mamy chce wrócić tylko "na chwilę". Jeszcze nie wie, czy swoje mieszkanie wynajmie, czy sprzeda. Kusi to drugie, wtedy spłaciłby kredyt i może w końcu kupiłby coś większego i tańszego ("bo to nie cholerna Warszawa") bliżej mamy, która żyje sama i jest coraz starsza. Ale jednocześnie boi się palić za sobą mosty, a mieszkanie w stolicy to przecież inwestycja.
– Na razie mama przygotowała mi pokój, czeka. Ona się cieszy i mówi: "Mówiłam synek, że wrócisz". Ja się cieszę mniej, bo nie tak to podbijanie stolicy miało wyglądać – dodaje.