"Haracz dla partii". Tak politycy finansują swoją działalność kontrowersyjnymi dotacjami

Mariusz Janik
Wotum nieufności, którym grożą wicepremierowi Jarosławowi Gowinowi Platforma Obywatelska i Nowoczesna, to nie jedyny kłopot tego polityka. Największym zmartwieniem szefa partii Porozumienie są partyjne finanse: podobnie jak wiele innych ugrupowań politycznych partia Gowina żyje w sporej mierze ze składek płaconych przez rozrzuconych na wysokich stanowiskach działaczy.
Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin, liderzy Solidarnej Polski i Porozumienia, partii finansowanych w dużej mierze przez członków "na stanowiskach". Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
– Nasz rząd zapewne nie będzie miał innego wyjścia, jak zignorować orzeczenie Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej – ta wypowiedź Jarosława Gowina dla tygodnika „Do Rzeczy” wywołała burzę, której konsekwencją są pogróżki głosowania nad wotum nieufności dla wicepremiera i ministra nauki.

Jakby tych kontrowersji było mało, niemal jednocześnie resort Gowina ujawnił – w odpowiedzi na interpelację poselską posłanki Joanny Schmidt – że na konsultacje i promocję Ustawy 2.0 dla polskiej nauki (nazywanej też Konstytucją dla Nauki) wydano z jego budżetu astronomiczną kwotę 6 milionów złotych.


– Nie widzę w tej kwocie niczego szokującego i bulwersującego – odpierał ataki na antenie Trójki szef resortu. Z dokumentów wynika, że za te pieniądze zorganizowano dziewięć konferencji, podczas których odbyło się 237 paneli. Gowin mówił o "dziesiątkach wielkich konferencji, mniejszych dyskusji, debat" i że "warto zapłacić za to, by Polacy ze sobą rozmawiali i uczyli się szacunku do siebie".

Kontrowersyjne dotacje ministerstwa nauki
Tu jednak zaczyna się pewien problem. Konstytucja dla Nauki jest uważana za projekt, który – mimo krytyki części środowisk akademickich czy obaw mniejszych uczelni, że wypadną z systemu polskiej nauki, gdyż nie będą spełniać nowych kryteriów – był wyjątkowo szeroko konsultowany. Ale już co do kwot, jakie ministerstwo przeznacza na rozmaite swoje działania, takiej jednomyślności nie ma.

Przyczynę tej nieufności łatwo zidentyfikować: kilka miesięcy temu tygodnik „Wprost” opisał, jak 247-tysięczną dotację z ministerstwa nauki otrzymała Fundacja Inn Warmia – pikanterii sprawie dodaje fakt, że organizacja powstała zaledwie tydzień przed ogłoszeniem konkursu, a jej szef jest znajomym przewodniczącego komisji oceniającej wnioski, Michała Wypija.

„Polityka” dorzuca do tego inną dotację z ministerstwa nauki: 236 tys. złotych dla Stowarzyszenia Ekonomia Nauka Społeczeństwo SENS. Tu prezesem jest asystent posła Porozumienia Michała Cieślaka, szefa powiatowych struktur Porozumienia w Dąbrowie Tarnowskiej.
Stronnictwo Demokratyczne to partia, o której mało kto już pamięta. Za to bogata - m.in. posiada reprezentacyjny pałacyk w Krakowie czy kamienicę przy ul. Chmielnej w Warszawie.Fot. Mateusz Skwarczek / Agencja Gazeta
Kolejny przykład to projekt „Dialog” („promocja innowacyjnych badań humanistycznych”) i 355 tys. zł dla Stowarzyszenia Projekt Tarnów – gdzie prezesem jest... szef Porozumienia w Tarnowie, Dawid Solak. Przykład pośredni? W czerwcu minister obiecał 16 mln zł na rozbudowę pasa startowego miejscowej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Chełmie – mieście, gdzie o prezydenturę ubiega się Jakub Banaszek z Porozumienia.

Niby smutny polski standard, ale dla partii Jarosława Gowina te konfitury mogą oznaczać życie albo śmierć. Decydując się na przystąpienie do Zjednoczonej Prawicy, Porozumienie Gowina utraciło prawo do własnej subwencji budżetowej dla partii politycznej – według „Polityki” całość tegorocznego dofinansowania (18 mln zł) zagarnął PiS, choć jego „przystawki” liczyły na jakiś podział.

Efekt? Porozumienie ma dziś na koncie niecałe 240 tys. złotych. Zebrano je przede wszystkim poprzez obciążenie 4 tysięcy członków w całym kraju comiesięczną składką rzędu 10 zł. Teoretycznie daje to 480 tys. zł, ale Porozumienie – jak każda partia – ma swoje koszty funkcjonowania: została więc połowa.

A i tego by nie było, gdyby nie fakt, że część członków płaci zaskakująco wysokie składki. Piotr Dytko co miesiąc wpłaca 6 tysięcy złotych, Grzegorz Kądzielawski – 2500 złotych. Pierwszy kieruje partią na Dolnym Śląsku – i najpierw został prezesem głównego ośrodka badawczego KGHM, a teraz prezesem EIT Plus (nowoczesne laboratoria). Drugi jest od roku wiceprezesem zarządu w Grupie Azoty.

Haracz, który podpada pod paragraf
– Prawda jest taka, że Jarosław Gowin jako minister nauki ma wiele narzędzi w ministerstwie, aby zadbać finansowo o ludzi, którzy są z nim związani, za co oni się odpłacają – uciął lapidarnie w rozmowie z „Polityką” anonimowy członek PiS.

– Sytuacja, w której osoba zawdzięczająca partii jakieś stanowisko zobowiązuje się płacić jakąś część swojego wynagrodzenia na potrzeby partii, to swoisty haracz – mówi INNPoland.pl Marcin Waszak z Fundacji Batorego. – Jednak nie jest to nowa praktyka. W przeszłości m. in. PSL regulował wewnętrzną uchwałą minimalne wysokości darowizn, które członkowie piastujący funkcje publiczne mieli wpłacać na partie – dodaje.

– Bez wątpienia haracz płacony za zajęcie stanowiska to sprawa dwuznaczna – sekunduje mu w rozmowie z INNPoland.pl socjolog Jarosław Flis. – Składki osób piastujących funkcje dzięki takiemu politycznemu mianowaniu powinny zostać skasowane, bo to zwykła korupcja w zalegalizowanej postaci. Gdyby to była to była umowa z jakimś pozapartyjnym „zwykłym człowiekiem”, to podpadałoby pod paragraf – podsumowuje.
W fatalnych dla Porozumienia Centrum, a dziś Prawa i Sprawiedliwości, czasach kołem ratunkowym był wynajem nieruchomości: w Alejach Jerozolimskich, na ul. Srebrnej i Nowogrodzkiej.Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Problem polega na tym, że Porozumienie Gowina to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Druga z rządowych „przystawek”, czyli Solidarna Polska Zbigniewa Ziobry, w jeszcze większym stopniu opiera się na takich darowiznach. Partia ministra sprawiedliwości odłożyła na koncie 243 tys. zł, tyle że wpłacone zaledwie przez... dwadzieścia osób. Najwyższa wpłata: 30 tys. zł.

W ten sposób niepozorna roszada kadrowa może oznaczać dla Solidarnej Partii potężny cios. Jak choćby przy niedawnej wymianie wiceprezesa Grupy Azoty, Józefa Rojka. W zeszłym roku ten polityk zarobił w zarządzie firmy 922 tys. zł, z czego 55 tysięcy ostatecznie wylądowało na rachunku partii Ziobry. Na liście darczyńców pojawiają się podobne przypadki: wiceprezes PGNiG, wiceprezes PGE, dyrektor lokalnego oddziału Totalizatora Sportowego.

Kamienica źródłem partyjnego życia
Polityka to gra, w której porażka bardzo często uruchamia spiralę kolejnych klęsk: wystarczy wspomnieć los ugrupowań takich jak Unia Wolności, Akcja Wyborcza Solidarność, Sojusz Lewicy Demokratycznej czy Polskie Stronnictwo Ludowe. Utrata władzy czy wypadnięcie z Sejmu to utrata dofinansowania budżetowego.

– A partie polityczne w Polsce „wiszą” na pieniądzach z budżetu – podkreśla Waszak. – Odsetek środków pozabudżetowych w przypadku partii pobierających subwencję pozostaje niewielki. Mając zapewnione finansowanie budżetowe, partie nie zabiegają tak bardzo np. o powiększenie swojej bazy członków. Pieniądze ze składek nie są im niezbędne do przetrwania – dodaje.

Ale nadchodzi moment, w którym takie alternatywne źródła stają się potrzebne, bo ile można żyć z zaskórniaka, nie mówiąc o walce politycznej: kampaniach wyborczych, konwencjach sympatyków, bieżącym funkcjonowaniu biur.

Stąd też próby „sztukowania”. Klasycznym przykładem było Stronnictwo Demokratyczne – partia, która stosunkowo wygodnie wegetowała dzięki wynajmowaniu posiadanej kamienicy przy prestiżowej warszawskiej ulicy Chmielnej. SLD realizowało podobny scenariusz na Rozbracie, PiS – w Alejach Jerozolimskich, na Srebrnej i Nowogrodzkiej (skądinąd, siedziba partii właśnie idzie pod młotek, cena to rzekomo 7 mln euro).

Finansową szalupą na przyszłość dla PiS ma być zapewne „Kaczyński Tower”, jak ironicznie nazywa się wieżowiec, który spółka Srebrna chce zbudować na stołecznej Woli.

Zdaniem polskich politologów, najzdrowsze byłoby jednak utrzymanie jakiegoś dofinansowania budżetowego. – Doświadczenia innych krajów pokazują, że pierwsi do sponsorowania partii garną się ci, którzy chcą na ich działaniach zarabiać: lobbyści, rozmaitego rodzaju podwykonawcy. Z drugiej strony, całkowite finansowanie z budżetu tworzy kartel i rozleniwia – wylicza Jarosław Flis.

– Kluczowa jest przy tym jawność przychodów i wydatków partii – zgadza się z nim Waszak. – Teraz partie przekazują PKW informacje o pozyskanych środkach, dotyczące dysponowania subwencją i pieniędzmi z Funduszu Wyborczego, ale robią to długo po ich wydaniu, np. przy rozliczeniu kampanii wyborczej – trzy miesiące po jej zakończeniu – dodaje.

Problem ma naturę kwadratury koła – jednak sytuacja, w której to haracze decydują o partyjnym być albo nie być, jest jeszcze gorsza.