A może rzucić to wszystko i wyjechać na Bali? Tak zaplanujesz przeprowadzkę na drugi koniec świata

Patrycja Wszeborowska
A może rzucić to wszystko i wyjechać?" Ten, wydawałoby się, oklepany już slogan, tak naprawdę pojawia się w wielu głowach. Znaczna większość tylko te słowa wypowiada, znacznie gorzej z ich realizacją. Zaledwie nieliczni swoje marzenie wprowadzają w życie. Udało się to dziennikarzowi i felietoniście reo.pl Jackowi Kaczyńskiemu, który na rozpoczęcie nowej drogi życia obrał kierunek wyjątkowo egzotyczny - indonezyjskie Bali.
Jacek Kaczyński na Bali jest tzw. digital nomadem. Wystarczy mu laptop, żeby pracować zdalnie z każdego zakątka świata zbiory prywatne Jacka Kaczyńskiego
Patrycja Wszeborowska: Ma pan wieloletnie doświadczenie jako dziennikarz i prezenter telewizyjny. Jednak teraz, kiedy wraz z rodziną przeprowadził się pan na Bali, wcześniejsze zajęcia stały się niewykonalne. W takim razie czym obecnie zajmuje się pan w kontekście zawodowym?

Jacek Kaczyński: Teraz zajmuję się znalezieniem nowej drogi i spełnienia zawodowego. Studiowałem dziennikarstwo, przez jakiś czas pisałem, ale pisanie przeszło na drugi plan, bo w moim życiu pojawiła się telewizja, w której się zakochałem. Teraz jednak wróciłem do pisania - zajmuję się tym zawodowo, a w dalszej perspektywie planuję napisać książkę.


Nie szuka pan pracy na miejscu?

Będąc tutaj na chwilę obecną nie będę się ubiegał o pracę. To jest bardzo skomplikowany proces, więc na razie decyduję się zostać digital nomadem, czyli osobą, która ma laptopa i kamerę, a to co widzi przekłada na język pisany i fotografię, pracując zdalnie dla Polski. Nie dostałem tu też żadnego lukratywnego kontraktu i nie jestem klasycznym ekspatem, który przyjechał z rodziną, bo zaproponowano mu niesamowity deal. Wyjeżdżając z Polski szukałem spokoju i harmonii.

W Polsce brakowało spokoju i harmonii?

W Polsce byłem po prostu w pewnym momencie już zmęczony. Ja i moja żona od 20 lat pracowaliśmy przy różnych projektach telewizyjnych. Jednak sytuacja ciągłego pędu, biegu, nerwów i spłacania kredytu sprawiła, że pomyśleliśmy - mamy po 45 lat i dzieci, które bardzo kochamy, a nie wiadomo jeszcze jak długo będzie się kula ziemska kręcić, więc zafundujmy sobie nową drogę w życiu, przygodę. Dołączyła do nas moja siostra i wyjechaliśmy.

Czyli była to wspólna decyzja.

Oczywiście. To była nasza wspólna decyzja, bardzo długo się nad nią zastanawialiśmy, długo dojrzewaliśmy do wyjazdu. Nie mogłem sobie pozwolić na takie „punkowe” spojrzenie - niech się dzieje co chce, niech się samo potoczy. Muszę myśleć racjonalnie, jestem tu z rodziną i muszę zadbać o to, żeby było jej tu dobrze. To jest ogromna odpowiedzialność.

Co było największym impulsem do przeprowadzki?

Głównie kredyt hipoteczny. Co z tego, że mamy piękny dom, jak musimy płacić za niego kredyt? Nie chciałem już go spłacać, bo czułem, że pracuję tylko dlatego, żeby oddać coś bankowi. Poza tym zawsze lubiliśmy podróżować - wszystko, co zarabialiśmy, wydawaliśmy na podróże.

Wielu ludzi podróżuje, ale mało kto decyduje się na przeprowadzkę na drugi koniec świata. Jak reagowali bliscy na waszą decyzję?

Większość mówiła: „My też chcielibyśmy to zrobić, tylko nie mamy odwagi”. Jednocześnie nie uznaję się za kogoś, kto był bardzo odważny. Być może dla kogoś z zewnątrz to tak wygląda. Jednak teraz, jak już tu jestem, to do mnie dochodzi, że to co zrobiliśmy rzeczywiście było odważne - że sprzedaliśmy dom, spakowaliśmy cały nasz dobytek do pięciu walizek i przeprowadziliśmy się na drugą stronę globu.

Dosyć daleko. Dlaczego akurat tam?

Przede wszystkim Azja to mój ukochany kontynent. Pamiętam też, jak rozmawiałem kiedyś ze znajomymi, którzy się przeprowadzali. Mieli dwie opcje: przenieść się do Australii lub do Londynu. Wybrali Australię. Kiedy zapytałem dlaczego, odpowiedzieli, że gdyby w Londynie coś nie wyszło, to po dwóch miesiącach mogliby spokojnie wrócić, a z Australii tak łatwo nie będzie. Nasza sytuacja jest podobna - jesteśmy po drugiej stronie półkuli, a stąd się nie wraca tak szybko.

Był pan wcześniej na Bali?


Byłem. Sama wyspa wydaje się turystyczna, ale to nie do końca tak wygląda. Bali to bardzo holistyczne miejsce, w którym mieszają się różne kultury. Bardzo silna jest tu religia hindu - wszechobecność świątyń i kilkadziesiąt świąt w roku. Tutejsza ludność co chwilę ma jakąś okazję do celebracji.
Rozpoczęcie życia w innym kraju to nie tylko przygoda, ale też ogromna odpowiedzialność za rodzinę, która z tobą przyjechałaprywatne zbiory Jacka Kaczyńskiego

Czy przeprowadzka do innego kraju, szczególnie na drugą stronę świata, jest droga?

Trzeba tu przylecieć. Żeby tu przylecieć, trzeba mieć bilet w dwie strony z powodu wizy. To jest około 5 tys. zł za osobę. Wynajem domu, który pozwala na to, by normalnie żyć, jest porównywalne z ceną wynajmu dwupokojowego mieszkania w Warszawie, a w granicach 3 tys. zł. można już wynająć duży dom z basenem.

Koszty życia są więc niższe niż w Polsce.

Nieporównywalnie. W restauracji danie kosztuje ok. 20 zł. W lokalnych, prostszych restauracjach można dobrze zjeść za 15 złotych za całą rodzinę. Jednak to wciąż są koszty. Jeżeli chce się utrzymać standard, który utrzymywało się w Polsce, to życie kosztuje kilka tysięcy miesięcznie. Jednak można tu również przeżyć bardzo tanio i zamknąć się w kwocie 1500 zł.

Nawet w przypadku pięcioosobowej rodziny, jak pańska?

Tak. W Indonezji średnia krajowa to 2 mln rupii, czyli jakieś 500 zł. To wystarcza na jedzenie, picie, paliwo do skutera i opłacenie mieszkania dla dwóch osób.

Jak wyglądała sama przeprowadzka i ogarnianie wszystkich przedwyjazdowych spraw?

U nas ten proces trwał kilka miesięcy. Jednocześnie sprzedawaliśmy dom i organizowaliśmy wyjazd z Polski oboje pracując. Teraz myślę, że było to bardzo złożone logistycznie działanie. Do tego wszystkiego jeszcze musieliśmy wszyscy mentalnie przygotować się do opuszczenia Polski.

A co z dziećmi? Chodzą już do szkoły?

Uczą się zdalnie, to się nazywa homeschooling. Otrzymaliśmy zezwolenia z polskich szkół naszych dzieci na to, by mogły się uczyć przez rok w domu, a na koniec roku pojawić się w szkole na egzamin końcowy.

Dlaczego zdecydowaliście, żeby pozostały w polskiej szkole?

Ze względów finansowych. Tutaj amerykańska czy angielska szkoła byłaby bardzo droga, rzędu kilku tysięcy dolarów miesięcznie, a nie jesteśmy krezusami. Jesteśmy przygotowani na kilka miesięcy ułożenia sobie życia, ale nie przyjechaliśmy tu, by leżeć na słońcu i nic nie robić. My tu przyjechaliśmy, żeby normalnie żyć.

Nie jest to też w pewnym sensie back-up?

W pewnym sensie tak, jest to zabezpieczenie. Jednak cokolwiek by się nie wydarzyło, to w mojej terminologii nie ma takiego wyrażenia, że może mi się nie udać. Już mi się udało, kiedy przyjechałem tutaj. Jakkolwiek by to się nie skończyło.

Ludzie często mówią, żeby „rzucić to wszystko i wyjechać”, ale na słowach się kończy. Dlaczego?

Ludzie się boją, i to z wielu przyczyn. Jak komukolwiek opowiadaliśmy o naszej decyzji, to zawsze padało pytanie: „A co z dziećmi?”. Ja zawsze odpowiadałem: „Jak to - co? Jadą z nami”. Mam to szczęście w życiu, że mam bardzo mądre dzieci. Bardzo dużo z nimi rozmawiamy, nie pozwalamy im na ślęczenie w smartfonach. Staramy się znaleźć dobry balans i uświadomić, że są różne rzeczy na świecie, nie tylko wirtualna rzeczywistość. Dużo z nimi podróżujemy, bo chcemy, by mogły poznać inne kultury, inaczej spojrzeć na świat i przede wszystkim się go nie bać.

Ludzie się też boją, bo często są związani z kredytem. My akurat mieliśmy to szczęście, że nie należeliśmy do grupy tych zakleszczonych w sytuacji franka szwajcarskiego.

Ma pan jakąś radę dla tych zastanawiających się?

Rada jest taka, że im dłużej się nad tym zastanawiamy, tym trudniej jest podjąć taką decyzję. To jest jednak bardzo osobiste. Niektórzy chcą coś gromadzić, zbierać majątek i leżeć na pieniądzach. Ja jestem zakochany w podróżach i nie mam takiej potrzeby, zawsze wolałem wyjeżdżać, może dlatego było mi łatwiej.

Na Bali jesteście zaledwie trzy tygodnie. Jak pierwsze wrażenia?

W tej chwili czujemy się, jak podczas miesiąca miodowego. Jesteśmy zachłyśnięci tym miejscem. Ale to powoli dobiega końca. Gdy zapytałem mojego 9-letniego syna, czy jest tak, jak myślał, że będzie, odpowiedział: „Wydaje mi się, że w Polsce byłem dużo bardziej podekscytowany, bo jak tu już jesteśmy, to zaczyna być normalnie”. Cieszę się, bo to właśnie chciałem osiągnąć - żeby było normalnie.

Czy to była dobra decyzja?

Absolutnie dobra decyzja. Wiem, że to się może różnie zakończyć, ale już mi się udało. Jestem teraz w stanie euforii i fajne jest to, że rano mogę po prostu spać, a nie budzę się, tak jak w Polsce z gonitwą myśli, nerwowości. Tu tego nie mam, mogę normalnie spać. Poza tym, że jest bardzo gorąco. (śmiech) Jestem spokojny o swoją przyszłość. Wiem, że będą trudne momenty, ale to jest po prostu życie.