Dlatego Kaczyński potrzebuje Srebrnej. Sprytnie omija ważne przepisy
Prawo zabrania partiom politycznym prowadzenia działalności gospodarczej, ale każdej partii marzą się takie biznesowe źródła dochodów. Konstytucjonaliści mogą więc pomstować, ale politycy będą szukać okazji do stworzenia dobrze działających firm. Im mniej w państwie demokracji, tym silniejsze będą to przedsiębiorstwa.
– A osobną kwestią jest działalność jej przewodniczącego – dodaje prawnik. – Fuzja polityki i gospodarki nie może prowadzić do upolitycznienia państwa. Przekroczenie granic powiązań powoduje oligarchizację ustroju, a to nie odpowiada standardowi demokratycznemu – kwituje.
Składki, darowizny, spadki
Polskie przepisy dosyć jasno definiują, co partiom wolno, a czego nie. Działalność gospodarcza jest wykluczona, poza tzw. działalnością własną – sprzedażą partyjnych wydawnictw czy gadżetów. O stanie konta polskich partii mają zatem decydować składki, darowizny czy spadki, jakie przekazują członkowie i sympatycy. Partia może założyć sobie lokatę bankową, albo kupić obligacje Skarbu Państwa – i dostać z tego tytułu odsetki.
Partie – i to nie tylko polskie – prześcigają się jednak w wymyślaniu sposobów omijania takich barier. Doskonałym narzędziem są rozmaitego rodzaju fundacje, z zarejestrowaną działalnością gospodarczą. W amerykańskim systemie funkcjonują dziesiątki think-tanków, których partyjne konotacje nie ulegają wątpliwości, a które służą jako bezpieczna przystań dla ekipy, która właśnie musi się wyprowadzić z biur w instytucjach państwa.
Jeszcze dalej idą państwa dalekie od demokracji, np. zdominowane przez wojsko. W krajach takich jak Turcja, Iran, Pakistan czy Egipt, byli i obecni wojskowi stworzyli całe biznesowe konglomeraty, które służą jako zabezpieczenie emerytalne oficerów i polityków, z powodzeniem zdobywają państwowe zlecenia i odgrywają gigantyczną rolę w konsumowaniu państwowych subsydiów czy pomocy międzynarodowej.
Schemat jak w Sejmie
Przypadek „taśm Kaczyńskiego” to przykład podobnej konstrukcji. Najbardziej uderza nie tyle temat rozmowy, ile fakt, że o wartej wiele milionów inwestycji w centrum Warszawy decyduje polityk, który jest honorowym członkiem rady instytutu (Instytut im. Lecha Kaczyńskiego), mającego formalnie upamiętniać nieżyjącego prezydenta, a przy okazji będącego udziałowcem spółki, której spółka-córka jest zaangażowana w budowę biurowca wartego 1,3 miliarda zł. Formalnie, to wyjątkowo odległe powiązanie.
Co prawda, do podobnej gry pozorów przyzwyczailiśmy się w polityce – gdzie „szeregowy poseł” decyduje o kierunkach działania rządu. Ten sam schemat, jak widać, obowiązuje również w biznesie, co może być najważniejszym wnioskiem, płynącym z nagrań opublikowanych w tym tygodniu przez „Gazetę Wyborczą”.
Firma, dysponująca własnym biurowcem, może w przyszłości stanowić doskonałą alternatywę dla polityków, którzy z jakichś powodów muszą zrezygnować ze stanowisk albo nie dostali się do Sejmu. Może być źródłem dodatkowych dochodów, bo nikt nie zabroni jej menedżerom przekazywania części pensji do partyjnej kasy w charakterze darowizn. To też już się dzieje - np. w ugrupowaniach Zbigniewa Ziobry czy Jarosława Gowina.