Program "Milion Plus" dla szpitali to wyborczy bubel. Jest niczym plaster na krwawiącą tętnicę

Patrycja Wszeborowska
Od 50 tysięcy do nawet 3,4 milionów złotych otrzymają we wrześniu od rządu najmniejsze i najbiedniejsze polskie szpitale. Czas potrząśnięcia kiesą nie jest przypadkowy – strumień pieniędzy spłynie na lecznice tuż przed wyborami 13 października. Szczodry gest jest więc skrojony pod wybory, a jednocześnie, jak twierdzą eksperci, w pewnych przypadkach zupełnie bezsensowny.
Najbiedniejsze szpitale dostaną dofinansowanie z okazji nadchodzących wyborów. To niczym klejenie plastrem otwartej rany Fot. Kamil Broszko / Agencja Gazeta
Milion plus dla szpitali
Średnio po 922 tysiące złotych z Narodowego Funduszu Zdrowia otrzymają we wrześniu 373 lecznice. Jak podaje „Rzeczpospolita”, łącznie na podwyżki ryczałtów zostanie przekazane 344 mln zł z 1,8 mld zł dotacji, którą Fundusz dostał w ubiegłym roku z budżetu państwa. Oznacza to, że obdarowane szpitale na danym poziomie referencyjnym otrzymają taką samą kwotę obliczaną jako procent od ryczałtu, który otrzymują.

Według zamysłu Ministerstwa Zdrowia pieniądze mają trafić m.in. do fizjoterapeutów, techników elektroterapii czy diagnostów laboratoryjnych – czyli wszystkich, którzy nie otrzymali podwyżek podczas nowelizacji ustawy o pensjach lekarzy, pielęgniarek i ratowników medycznych.


Jednak eksperci zauważają, że dodatkowe pieniądze dla najbiedniejszych szpitali niewiele zmienią. Podwyżki pensji dla pominiętych grup to zaledwie wierzchołek góry lodowej, tym bardziej, że dostanie je ułamek przedstawicieli branży – objętych dofinansowaniem szpitali będzie 373, zaś według raportu GUS „Zdrowie i ochrona zdrowia” w Polsce na koniec 2016 r. działało 957 stacjonarnych szpitali ogólnych oraz 194 szpitale dzienne.

Do tego dochodzą koszty osobowe, które obejmują nawet 70 proc. wszystkich wydatków, koszty utrzymania szpitali - w tym coraz wyższe rachunki za prąd - koszty usług zewnętrznych oraz permanentny deficyt lekarzy i pielęgniarek. Co więcej, ładowanie pieniędzy w najmniejsze i najbiedniejsze szpitale w wielu przypadkach nie znajduje uzasadnienia. Małe placówki często zamykają swoje oddziały, bo zwyczajnie nie ma chętnych na leczenie się w nich.

Tymczasem istnieją lecznice, które są wprost obłożone pacjentami. Jak zauważa w rozmowie z „Rz” Marek Wójcik ze Związku Miast Polskich, „lekarze z nich uciekają, a pacjenci miesiącami czekają w kolejkach bez gwarancji dostępu do świadczeń”.

– Resort nie ma pomysłu na działanie lecznic, które są najbliżej obywatela i załatwiają jego podstawowe potrzeby zdrowotne – zauważa ekspert.

Plaster na krwawiące tętnice
Pieniądze powinny iść zatem nawet nie w stronę szpitali w sieci, ale w stronę najistotniejszych strategicznie, konkretnych oddziałów, na co wskazuje w rozmowie z INNPoland.pl dr Krzysztof Łanda, były wiceminister zdrowia w latach 2015-2017, który odszedł z resortu z powodu braku poważnych reform systemu zdrowia i blokowania proponowanych przez specjalistów zmian.

– Budowanie infrastruktury w oparciu o oddziały, w odpowiedzi na informację z map potrzeb zdrowotnych, rozwiązałoby wiele problemów. Wprowadzenie kryteriów geograficzno-demograficznych dostarczyłoby infrastrukturę dostosowaną do potrzeb społeczeństwa. Teraz niestety próbuje się to robić na poziomie szpitala i jest to błędem, dlatego że w danym szpitalu jakiś oddział będzie deficytowy i chętnych, by się w nim leczyć, nie będzie, a w innej placówce oddział będzie przeładowany – tłumaczy.

Niestety, obecnie takie informacje nie są wyciągane z map potrzeb zdrowotnych. A nawet jeśli ktoś zerknie na dane, to - jak wskazuje Łanda - nie są one automatycznie transferowane na decyzje polityczne, centralne czy lokalne.

– Najgorszym z możliwych rozwiązań jest przydzielanie mniejszych lub większych kwot poszczególnym szpitalom bez uwzględnienia sytuacji chorych w danym regionie. W niektórych szpitalach są duże kolejki, często nawet nie do oddziałów tylko do konkretnych lekarzy lub do źle wycenionych świadczeń, których oddział nie chce wykonywać, gdyż tylko zadłużałby lecznicę. Placówka zamyka się zatem na takie świadczenia i utrzymuje pacjentów w coraz dłuższych kolejkach. Tymczasem gdzie indziej lekarze i pielęgniarki pracują trzy godziny dziennie, bo nie mają nic do roboty – zauważa były wiceminister.

– Pacjent, jakim jest opieka zdrowotna, krwawi z trzech czy czterech dużych tętnic. Krew się leje z dziurawego koszyka szerokim strumieniem, zaś kroplówka z niewielką ilością płynu izotonicznego - czym są drobne kwoty dosypywane przed wyborami najbiedniejszym placówkom - temu pacjentowi nie pomoże. Pacjent jest od lat w coraz gorszym stanie, a niestety w ostatnio wiele zmian, do których doszło w systemie, to zmiany ad hoc i PR, co przypomina
nieustające zarządzanie kryzysowe – kwituje.