"8 godzin to można pracować w Warszawie". Ujawnił skandaliczne warunki pracy w polskiej fabryce

Konrad Bagiński
W tym miejscu nikt nie pracuje 8 godzin, bo wszystkim szkoda czasu i pieniędzy. W gminie formalnie piszczy bieda, ale bezrobocie nie istnieje, a milionerów przybywa. Prawie wszyscy doją państwo na podatkach, bo – jak twierdzą – inaczej wypadliby z biznesu. A jest się o co bić, Niemcy wykupują na pniu produkcję z całej okolicy.
Fabryki mebli: praca po 10 godzin na dobę, łącznie z sobotami, pensja pod stołem. A i tak wszyscy zadowoleni Fot. Marcin Łobaczewski / Agencja Gazeta
– Osiem godzin to się pracuje w Warszawie. Jakbym ja uczciwie zatrudniał, tobym się przewrócił – mówi Bartoszowi Józefiakowi, reporterowi Gazety Wyborczej właściciel firmy meblarskiej z okolic Kępna.

To rejon pełen sprzeczności. Ze statystyk wynika, że należy do zagłębia biedy, ale po ulicach jeździ mnóstwo luksusowych aut, a bezrobocie oscyluje wokół 1,7 proc. (o takim marzyłby sam Morawiecki, lubiący chwalić się niskim odsetkiem ludzi bez pracy). Czyli praktycznie nie istnieje i każdy, kto ma minimum chęci i umie się podpisać, zdobędzie pracę. I to jak na polskie warunki całkiem niezłą – w zakładzie produkcji mebli można spokojnie wyciągnąć 3-4 tysiące na rękę. Dobry tapicer zarobi i 5 tysięcy. Wszystko to w kraju, gdzie ponad pięć milionów osób w wieku produkcyjnym jest nieaktywna zawodowo (jak wynika z badań BAEL). Nie pracują i nawet nie szukają pracy. Ich ponowna aktywizacja jest wyzwaniem dla urzędów pracy.


Józefiak sprawdził to sam, szukając zatrudnienia w kilku firmach. Tylko w jednej zaproponowano mu pracę w pełni zgodą z przepisami – 8 godzin dziennie i bez pensji wypłacanej pod stołem. Pytał potem dlaczego właściciele firm zatrudniają ludzi niezgodnie z prawem.

Okazało się, że pracownicy... sami żądają więcej pracy i pieniędzy.

– Jak robisz 160 godzin w miesiącu, to co zarobisz? A jak robisz po 250, to masz nawet 3 tysiące na rękę. A w domu co bym robił? Siedział przed telewizorem. Szef był w porządku, za soboty płacił całą dniówkę, chociaż robiłem tylko pięć godzin – chwali się jeden z nich. Twierdzi, że w całej okolicy normą jest pracowanie 10 godzin dziennie i w soboty.

Normą jest też wpisywanie w umowę takiej sumy, jaką zażyczy sobie pracownik. A zwykle chce najniższą możliwą, bo to oznacza większą wypłatę - zarówno tę “legalną”, jak i tę wypłacaną w kopercie pod stołem. Józefiak opisuje sytuację, w której praktycznie większość firm działa w szarej strefie i nikt nic z tym nie robi. A nawet gdyby zrobił, to te firmy nie dadzą rady na rynku i tysiące pracowników wylądują na bruku. Co więcej – pracownikom w zasadzie taka sytuacja nie przeszkadza, bo dostają więcej pieniędzy. A o emeryturach nie myślą.

O swoje nie upomina się urząd skarbowy, a praw pracowników nikt nie pilnuje. Przedsiębiorcy nie przebierają w słowach, odnosząc się do konieczności płacenia podatków.

– Ja okradam? A od państwa co dostałem? 40-procentową podwyżkę na prądzie? Podatki nowe? Podniesioną płacę minimalną? – mówi dziennikarzowi jeden z właścicieli firm meblarskich.

– Przecież przyjechał premier Morawiecki do Kępna, był prezydent. I co? Przeszli po pracodawcach – i klaskali! Brawo! Dumni jesteśmy, jak tu firmy działają, pracę dają, no super! Co tu się ma zmienić, jak nas w Warszawie chwalą? – dodaje.

Ogromne straty dla budżetu
Państwowa Inspekcja Pracy już 4 lata temu wyliczyła, ile budżet stracił przez pracodawców zatrudniających na czarno. Z obliczeń wyłania się dość ponury obraz. Nie tylko państwo cierpi na takiej formie zatrudnienia, ale również ci przedsiębiorcy, którzy uczciwie opłacający wszystkie konieczne składki.

Według Romana Giedrojcia, Głównego Inspektora Pracy, w 2015 roku 600 tys. pracowników wykonała swoją pracę nielegalnie. Przy założeniu, że każda z tych osób zarabiałaby obowiązującą wtedy płacę minimalną, tj. 1750 zł, straty dla budżetu wyniosły ponad 6 mld zł. Podobny poziom był również w 2016 roku, podkreśla Giedrojć.

Straty wynikają z nieopłaconych składek na ubezpieczenie społeczne, fundusz pracy, gwarantowanych świadczeń pracowniczych, zaliczek na podatek dochodowy i ubezpieczenie zdrowotne.

Niestety, kontrole PIP nie były w stanie oddać pełnej skali nielegalnego zatrudnienia. W 2015 roku przeprowadzono około 150 tys. kontroli. Wykryto wtedy 20 tys. nieprawidłowości. Jednak w przypadku ponad 10 tys. inspektorzy musieli założyć, że zatrudnieni zaczęli pracę właśnie w dniu kontroli. Według przepisów, nie jest to nielegalne zatrudnienie.

Procedury zatrudniania
Jak pisaliśmy w INNPoland.pl, przedsiębiorcy mają też problem z procedurami dotyczącymi pracowników z Ukrainy - których jest mnóstwo w każdym zakątku kraju. Czekanie na zezwolenie na legalną pracę czy pobyt dla pracowników z zagranicy trwa miesiącami. Żmudne procedury zatrudniania cudzoziemców zajmują nawet kilkanaście miesięcy. Pracodawcy apelują do rządu o zmiany - w przeciwnym razie niedługo może okazać się, że w Polsce zabraknie pracowników ze Wschodu.

Przyczyną tego stanu rzeczy nie zawsze jest lawinowy wzrost liczby wniosków trafiających do urzędów wojewódzkich, tylko – najczęściej - brak rąk do pracy w urzędach i zła organizacja ich działań.

Z tego powodu rozpatrywanie wniosków trwa dłużej niż przewidywane 30 dni, a cała procedura przeciąga się miesiącami. Pracodawcy alarmują - jeśli rząd nie zmieni procedur legalnego zatrudniania pracowników z zagranicy, wyścig o tanie ręce do pracy ze Wschodu przegramy z Czechami i Niemcami.

Ponad 70 proc. spośród 1,2 miliona pracujących w Polsce Ukraińców zajmuje się pracą fizyczną. Jak wynikło z ostatniego badania Sedlak&Sedlak większość z nich zarabia na rękę od 2,5 do 3,5 tys. złotych za miesiąc pracy, czyli niejednokrotnie lepiej od Polaków na podobnych stanowiskach.