Ujawniają kulisy współpracy ze znaną siecią sklepów. Dziesiątki milionów długów i próby samobójcze

Konrad Bagiński
Gigantyczne długi, ukrywający się przedsiębiorcy, połamane życiorysy, a nawet próby samobójcze – tyle pozostało po zapewnieniach o dobrej współpracy, życzliwości i chęci niesienia pomocy. Przedsiębiorcy, którzy jeszcze niedawno prowadzili sklepy marki Intermarche, dziś mieszkają u rodziców lub znajomych i nawet nie myślą o tym, jak spłacić długi. Wiedzą, że tego nie da się zrobić.
Sklepu Intermarche przyciągają klientów niedługo po otwarciu, potem zainteresowanie często mija Fot. Michał Bedner / Agencja Gazeta
"Ty się nie martw, my ci pomożemy, z nami nie zginiesz" – mieli mówić niektórzy przedstawiciele firmy. Innym razem szef wścieka się i krzyczy: "Nie dajesz rady? Otwórz okno, reszty się domyśl". Jeden człowiek tak zrobił, na szczęście nieskutecznie. Sprawę wyciszono.

Grupa Muszkieterów
Siedzę przy stole z kilkunastoma osobami. Są wiele warci, mówimy o grubych milionach. Adam – ponad 8 milionów, Anna – 4 miliony. Małżeństwo Basia i Marek – 2 miliony. Beata to szczęściara – tylko 800 tysięcy. Szczęściara, bo to nie są pieniądze, które mają, ale które są winni swojemu partnerowi biznesowemu – Grupie Muszkieterów, prowadzącej w Polsce i innych krajach Europy m.in. sklepy Intermarche.


Rozmawiam z grupą osób, które były lub jeszcze są aderonami Grupy Muszkieterów. Rzeczy, które opowiadają, jeżą włos na głowie. Ale mają dokumenty potwierdzające ich słowa. Proszą jedynie o niepodawanie ich danych. Boją się.

Dziwicie się, że sklepów z tym szyldem jakby ubywa? Nic dziwnego, znaczna ich część jest trwale nierentowna i coraz bardziej zadłużona. Prowadzą je aderonowie. To po francusku. Po polsku mówi się “muszkieterowie”. Każdy aderon inwestuje swoje własne pieniądze. Trafiają one do grupy, która w zamian daje im sklep do prowadzenia.

Zasady są proste – 1 proc. obrotu trafia do aderona. Świetny interes – dowiadywali się na spotkaniach rekrutacyjnych. Słyszeli, że w razie problemów Grupa zawsze im pomoże, wyciągnie z problemów, że jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego.

Przecież szpada, którą dostali we Francji po przejściu całego procesu rekrutacyjnego, jest symbolem wspólnoty. Wygrawerowano na niej napis: "Jedynym bogactwem jest człowiek".

– Co za bzdury – denerwuje się Krzysztof (3 miliony długu). To szczupły młody człowiek, nie ma jeszcze czterdziestki. Trudno zdobyć jego zaufanie, ale jest do bólu szczery. – W centrali we Francji mówią na nas "białe niedźwiedzie". Serio, wiele osób może to potwierdzić, słyszeliśmy to na własne uszy.

– Wie pan, my wszyscy jesteśmy w takiej sytuacji, że jest bez znaczenia, czy my mamy 5 czy 8 milionów długu. Jak się ma już sześć zer, to nie ma znaczenia, jaka cyfra jest przed nimi. To są abstrakcyjne kwoty – mówi Marek, ten, który na spółkę z żoną ma jedynie 2 miliony zł długu. Inni przy stoliku rzucają różnymi kwotami – od kilkuset tysięcy do kilku milionów. Z dużą lekkością, o jaką trudno podejrzewać ludzi, którzy nigdy nie będą w stanie spłacić swojego zadłużenia. Marek i Basia mają koło sześćdziesiątki. Oboje niezwykle otwarci, sympatyczni i uśmiechnięci, chociaż widać, że problem przysporzył im sporo siwych włosów.
Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz / Agencja Gazeta
– Bo my po prostu nie mamy tych pieniędzy. I owszem, byliśmy idiotami, ale ktoś doskonale wiedział, jak ten dług na nas wyhodować i świetnie z tego żyć. Musi pan wiedzieć, że my nie przyjechaliśmy lexusem, on tu nie stoi za rogiem. My z żoną mieszkamy kątem u teściów. Basia jest bezrobotna, nikt nie chce jej zatrudnić, bo jest w wieku przedemerytalnym. Ja pracuję dorywczo jako kierowca. Nie płaczemy, dajemy sobie radę. Nie mamy zaplecza, oszczędności. Jesteśmy uśmiechnięci, ale zrujnowani. Nie mamy też żadnego samochodu – opowiada Marek.

Obiecanki-cacanki
Dodaje, że nawet gdy prowadzili własny sklep pod szyldem Intermarche, nie żyli jak pączki w maśle. Pytam, ile zarabiali.

– Ostatnio jakieś 5 tysięcy. Ale nie na osobę, tylko na parę. Gdybyśmy robili zakładany obrót, zarabialibyśmy ok. 20 tysięcy – 1 procent od obrotu. Ale nie robiliśmy, nie z naszej winy. Było to zresztą sprawdzane i kontrolowane przez audytorów Grupy. Mówili, że wszystko jest OK, sklep jest dobrze prowadzony – mówi mi Marek.

Inni dodają, że wcześniej całkiem nieźle zarabiali na pracy etatowej albo we własnych firmach. To w większości menedżerowie, przedsiębiorcy, czasem osoby, które sprzedały spadki po rodzinie, by zainwestować pieniądze w pewny – jak ich przekonywano – biznes i zapewnić swoim potomkom godną przyszłość. Nie udało się.

Anna (4 miliony) śmieje się, że kierownik jej sklepu czy masarz zarabiali lepiej od niej. To szczupła brunetka, widać, że ma mnóstwo energii, wszędzie jej pełno.

– Żeby prowadzić biznes profesjonalnie, trzeba zatrudnić osobę, która się na tym zna. Stąd kierownik, dzięki któremu sklep w ogóle działał. Rzeźnik też zarabiał więcej ode mnie, bo się znał na swojej robocie i inaczej nie miałabym żadnego. Zarabiał 4,5 tysiąca na rękę. To jest niszowy zawód – mówi nam.

Beata (wysoka, szczupła blondynka, uważnie obserwująca rozmówców znad oprawek okularów) opowiada, że Grupa miała nad jej biznesem pełną kontrolę. I nie tylko żądała ograniczenia pensji dla pracowników, ale i zakazywała zatrudniania osób, które wydawały się niepotrzebne.

– W efekcie mój mąż przetykał rury, malował ściany, naprawiał drzwi. Ja byłam ochroniarzem, kasjerką, księgową i sprzątaczką. Wszystko dlatego, że nie mogliśmy zatrudnić nowych osób, a żeby polepszyć wyniki, grupa kazała nam zwolnić 7 pracowników. Haha, 33 osoby na sklep 1300 metrów, a oni mi każą zwolnić 7 osób? – pyta Beata.

Aderonowie zgodnym chórem dodają, że jest jeszcze jedna pozycja w budżecie, która była nienegocjowalna – Grupa nie pozwalała zatrudnić spółce sklepowej prawnika. Nawet rozliczającego się wedle godzin pracy. Nie i już.

Zaufali, bo musieli?
Pytam, jak to możliwe, że ludzie inteligentni, zajmujący w pracy odpowiedzialne stanowiska, w ogóle weszli w biznes, który nie ma solidnych podstaw. Sklep w 13–tysięcznej miejscowości nie ma przecież szans zrobić 20 milionów złotych obrotu w ciągu roku. Wszędzie jest konkurencja, walka o klienta, walka o pracownika.

– Codziennie patrzę w lustro i mówię sobie: jestem pacanem. Ale może właśnie pod tym kątem byliśmy weryfikowani – że jesteśmy idiotami – mówi mi Piotr, 5 milionów długu.
Fot. Robert Robaszewski / Agencja Gazeta
– Sprawdzałem, że Intermarche jest w Polskiej Organizacji Franczyzobiorców. Uznałem, że musi być w porządku. Jeżeli wiszą tam piękne tabliczki z nazwą poważnej organizacji, to dla mnie znaczy, że umowy zostały sprawdzone, czułem się spokojniejszy. Wyglądało wiarygodnie – dodaje Krzysztof, 2 miliony.

Intermarche rekrutuje swoich aderonów na kilka sposobów. Jeden to ogłoszenia, targi i reklamy. Część moich rozmówców trafiła do grupy w ten właśnie sposób. Przeszli etap szkoleń, musieli jechać do Francji na rozmowę kwalifikacyjną, potem dostali szpadę z wygrawerowanym hasłem i czekali na sygnał. Kiedy w końcu dostali własny sklep do prowadzenia, przeprowadzali się z jednego końca Polski na drugi. Na to akurat nie narzekają, byli na to gotowi. W końcu biznes wymaga poświęceń.

– Siła przekazu płynącego ze strony organizacji była na tyle spójna i jednolita, że my w to prostu uwierzyliśmy. Umówmy się, że w grupie 200 osób nie są sami idioci i ignoranci. A jednak ten przekaz i praktyka, która faktycznie była do 2017 roku, pozwalała nam uwierzyć w grupę. I faktycznie do 2017 roku funkcjonowało to dobrze. Ja to przekonanie wyniosłem z grupy, bo w niej pracowałem. Faktycznie było tak, że ludzie dostawali swoje zainwestowane pieniądze z powrotem, jeśli sklep był nierentowny – mówi mi Adam, 8 milionów.

On akurat faktycznie pracował wcześniej w centrali i własny sklep mógł objąć bez przechodzenia części procesu rekrutacyjnego. Ma około pięćdziesiątki, wydaje się wiecznie zakłopotany, ale wypowiada się z niesamowitą precyzją i elokwencją.

– Zdecydowaliśmy się na to razem z żoną. Nikt na nas nie wymuszał otwarcia własnego biznesu, sami się na to zdecydowaliśmy. Z perspektywy czasu wiem, że to był błąd, bo mam na plecach kilka milionów złotych zadłużenia i ten fakt niezbyt pozytywnie mnie nastraja – dodaje.

Inni trafili do Grupy poprzez ogłoszenia. Tak było choćby z Basią i Markiem.

– Ktoś, kto wymyślił proces rekrutacji, powinien dostać Oscara. Sposób, w jaki człowiek jest wciągany w tę sektę, jest niesamowity. Po wstępnej rekrutacji w Polsce zostaliśmy zaproszeni na komisję zezwoleń we Francji, za swoje pieniądze oczywiście. Kazali nam się na pamięć nauczyć budżetu. Nie wiem po co, bo on i tak co roku jest aktualizowany. Chyba po to, żeby pokazać, że nam zależy. Tłukąc tę wiedzę jeszcze w samochodzie, pojechaliśmy do Francji – opowiada mi Basia.

– Ja byłem przerażony i spocony, bo nie potrafiłem tego zapamiętać. Trzęsły mi się ręce, mówiłem żonie "nie spamiętam, ja pier*olę, nie dostaniemy tego sklepu, odrzucą nas" – mówi Marek.

Okazało się, że fakt, iż nie był w stanie zapamiętać odpowiednich cyferek, nie stanowił przeszkody. Po ceremoniale z wprowadzaniem przez wielkie drzwi i odpytywaniu przez ludzi siedzących na podwyższeniu, wyszli spoceni i ze łzami w oczach. Łzami szczęścia – nikt ich nie odrzucił.

– Najważniejsze były pytania o to, skąd się wzięliśmy, kto nas zrekrutował, kim jest nasza rodzina, dlaczego mój ojciec w 1980 roku sprzedał gospodarstwo. Pytania idiotyczne, ale według mnie chodziło o to, czy nie mam w rodzinie prawnika albo kogoś powiązanego politycznie. Maglowali nas dwie godziny, wyszliśmy zdenerwowani, spoceni, oboje się rozpłakaliśmy. Sytuacja była emocjonująca, wróciliśmy do Polski, czuliśmy się gwiazdami. Bo przecież mogli nas odrzucić! Człowieka, który wchodził po nas, odrzucono. Teraz już wiem dlaczego – ma żonę księgową. Dziś możemy się z tego śmiać, ale byliśmy przesiąknięci tą socjotechniką – opowiada Basia.
Fot. Michał Bedner / Agencja Gazeta
Dodaje, że w pewnym momencie z umowy nie można się już wycofać, chociaż do samego końca nie zna się treści podpisywanych dokumentów.

– Nie mogliśmy przeczytać wcześniej umowy. Umowę dostaje się do podpisania u notariusza. W momencie, gdy nie masz już czasu na podjęcie decyzji. I w zasadzie nie masz już pola manewru, bo to jest moment, gdy masz już sprzedane mieszkanie, aport jest wpłacony i pozostaje ci wierzyć, że to jest jedyna słuszna droga, jaką masz podążać – mówi jeden z aderonów.

Dodaje, że zaproszenie własnego prawnika na podpisanie umowy automatycznie wyklucza z grupy. Podobnie jak kwestionowanie konieczności podpisania weksli.

Na dodatek okazuje się, że wszystkie wskaźniki, wedle których przyszli muszkieterowie mają prowadzić swój biznes, biorą się z badań prowadzonych przez Grupę. To jej eksperci wyliczają ruch przy sklepach, potencjał miejsca, zakładany obrót. Dziwna praktyka, ale w końcu partner zapewnia o dobrych zamiarach, pomocy i tak dalej.

– Grupa o ciebie zadba, jak ci nie wyjdzie, to odda ci pieniądze albo pożyczy, zaoferuje inny sklep, wyjdziesz z tego z twarzą, wyjdziesz godnie. To miał być bardzo bezpieczny biznes. I nawet po otwarciu sklepu, gdy się okazało, że nie idzie, to oni przecież pomagali. Oczywiście ze specyficznego punktu widzenia – udzielali pożyczek. Sklep słabo idzie? Nie martw się, my nie damy ci zginąć. Musisz się zaangażować. Nie możesz za to zapłacić? Nie ma problemu, udzielimy ci pożyczki, podpisz weksel, zapłacisz później. Oni ten nasz zgon odwlekali w czasie. Chociaż nawet nie odwlekali – oni hodowali na nas długi – wyjaśnia Adam.

Skąd te długi?
Kiedy aderonowie zaczynają opowiadać o czynszach, jakie musieli płacić Grupie za swoje sklepy, robi się cicho. Padają sumy od 80 do 120 tysięcy. Miesięcznie. Do tego kilkadziesiąt tysięcy rocznie za program komputerowy. Ponoć żaden wyjątkowy, podobny można kupić na rynku za kilka tysięcy. Do tego kolejne opłaty za wykorzystywanie znaku towarowego.

– Mój sklep miał mieć 21 milionów obrotu w mieście, gdzie jest 13 tysięcy mieszkańców i 3 konkurencyjne sklepy. Mój jest na obrzeżach – bo grunt jest tańszy. Ale zapewniano mnie, że on zrobi 21 milionów obrotu. Robił 14 milionów. A płaciłam 120 tysięcy złotych czynszu miesięcznie – mówi Beata.

Każdy sklep to spółka z udziałowcem większościowym i mniejszościowym. Aderonowie jako udziałowcy mniejszościowi nie mogą bez zgody wspólnika po prostu zamknąć biznesu. Wielu o to prosiło, w końcu wiadomo przecież, że to nierentowny interes.

– Moja spółka jest przykładem sklepu, który generuje dług od 11 lat. I co roku mamy zatwierdzenie sprawozdania finansowego, w którym wspólnik pisze, że decydujemy się na kontynuację działalności i pokryjemy straty z przyszłych zysków! Podpisuje się pod tym biegły rewident, który jest na liście rekomendowanych przez grupę. A w rzeczywistości ma grupę stałych 300 klientów, którzy co roku zapłacą mu 7 tys. zł za audyt. Oczywiście prawo tego nie wymaga, ale takie są wewnętrzne przepisy grupy. Biegły jest przebiegły, bierze co rok pieniądze i nie narzeka – zżyma się Adam.

Inny aderon opowiada, że problemem są narzucone czynsze. Nie ma wątpliwości, że gdyby miał płacić rynkową stawkę, poradziłby sobie bez problemu.

– Wykańczały nas opłaty franczyzowe. Ograniczenia z tytułu tzw. wierności zakupowej, którą jesteśmy zobowiązani zachować, a która nie pozwala nam zarobić. Bo kupujemy drogo, nie dostajemy pełnego asortymentu, nie dostajemy tego, czego potrzebujemy. Przykłady? Polska jest mocno regionalna. Północ handluje innym majonezem, południe innym. To samo jest z kawą, piwem, mlekiem, serami. A ja mam do wyboru np. majonez Kielecki, gdy wszyscy chcą kupować Winiary – mówi Basia.

– Nam na finansówce jeden z funkcyjnych aderonów mówił "Wy się nie martwcie, jesteście świetni. My wam nie damy zginąć, są umorzenia". My mu na to "Zobacz, ale to jest trwale nierentowny biznes! To nie ma sensu". Odpowiadał “My was zagospodarujemy, pożyczki się umarza, my wam pomożemy, dostaniecie lepiej prosperujący sklep. Tylko pamiętajcie – najpierw trzeba zapłacić czynsz”. Dlaczego? Bo czynsze szły bezpośrednio do Francji – opowiadają Basia i Marek.

Jeden z aderonów mówi, że po przekroczeniu poziomu 8 milionów złotych długu, Grupa postanowiła mu pożyczyć 50 tysięcy złotych na pomoc spółce. – Gdzie w tym sens, gdzie logika? – pyta.

Adam to jeden z tych, którzy zdecydowali się przerwać błędne koło i spiralę zadłużenia.

– Ja zamknąłem sklep bez wiedzy i zgody grupy. Na dzień dobry dostałem fakturę na 1,2 miliona zł za zerwanie umowy i wypełniony weksel. Jak spirala długów się nakręca, przychodzi aderon do centrali i mówi – “trzeba to przerwać, ten sklep nie przynosi zysków”. A wspólnik na to "nie, pokryjemy straty z przyszłych zysków". A jak ich nie będzie? "To umorzymy". Ale ja chcę wyjść. Ach tak? No to jednak zapłać te długi, których narobiłeś – streszcza sposób komunikacji.

Anna podsumowuje, że jej wspólnik, czyli Muszkieterowie, wyciągnęli ze spółki 8 mln złotych, a ona została z długami w wysokości 4 milionów.

– Jak przychodzi co do czego, to okazuje się, że oni są podzieleni na różne spółki i nie mają ze sobą nic wspólnego. Nawet mój prawnik ma problem, żeby się w tym rozeznać – dodaje.

To fakt, zorientowanie się w spółkach wchodzących w skład Grupy jest trudne. Mają różne nazwy, nie sugerujące związków z firmą–matką. Aderonowie twierdzą, że w tym wszystkim chodzi o czynsze i grunty. Dziś sklepy, nawet te zamknięte, warte są nawet kilka miliardów złotych. Kredyty na ich kupno zostały spłacone pieniędzmi aderonów. A Francuzi – bo spółka nieruchomościowa zarządzana jest bezpośrednio z Francji – mają w Polsce kilkaset nieruchomości, z których każda warta jest kilka przynajmniej kilka milionów, choć są i takie, które gotowi byli odsprzedać za 50 milionów.

Osoby, z którymi udało mi się spotkać, twierdzą, że w tym całym biznesie najmniej liczy się... działalność handlowa. Szacują, że 50–60 proc. sklepów jest pod kreską, ok. 40 proc. wychodzi na zero, dosłownie klika zarabia. To dlatego z mapy handlowej w ciągu ostatnich dwóch lat zniknęła setka supermarketów.

Aderonowie dodają, że przed tym biznesem nie miał ich kto ostrzec.

– Po kimś, kto odszedł z grupy, ginie ślad. Dlatego nie miał nam kto opowiedzieć o tym, że ten biznes jest toksyczny. Dziś wiemy, że każdy z nich podpisał zobowiązanie do milczenia, kiedyś dostawali także zwrot pieniędzy jakie wnieśli do firmy. Lojalka ma 10 stron i dwa weksle. Każdy na kilkaset tysięcy. Takie osoby zmieniają numer telefonu i przeprowadzają się – mówi Adam.

Wiadomo, że są i tacy, którzy zerwali wszystkie więzi i po prostu wyjechali na drugi koniec świata, zostawiając wszystko: dalszą rodzinę, przyjaciół, znajomych. A także wielomilionowe długi.

Zapytaliśmy Grupę Muszkieterów o współpracę z franczyzobiorcami i poprosiliśmy, by zajęła stanowisko w sprawie zarzutów. Mimo upływu dni, nie otrzymaliśmy odpowiedzi. Jeśli się pojawi, zaktualizujemy artykuł.