Polski "estoński CIT" ma zaporowe kryteria dla większości firm. Skorzysta zaledwie garstka
Estoński CIT był szumnie zapowiadany przez polski rząd jako ułatwienie dla polskich przedsiębiorców, które poprawia płynność finansową ich biznesów. Jednak im bliżej momentu wejścia w życie projektu, tym bardziej traci on swój blask. Po przeliczeniu firm uprawionych do skorzystania z ułatwienia podatkowego okazuje się, że będzie to zaledwie garstka.
Zbyt kosztowna sprawa
Piotr Świniarski, adwokat, właściciel kancelarii podatkowej ocenia, że "estoński CIT" ma zaporowe kryterium dla wielu małych firm, także startupów, które opierają się na innowacyjnych działaniach właścicieli.– Oczywiście mogą przyjąć pracowników, ale to kosztowna sprawa (składki, podatki), a także dużo formalnych obowiązków – mówi w "Rzeczpospolitej".
Problem jest poważny i nie rozwiąże go zatrudnienie samych właścicieli spółki, uważają eksperci, ponieważ tymi trzema pracownikami nie mogą być udziałowcy ani akcjonariusze firmy. Rząd zaleca więc przyjęcie na etat osób, które są teraz na zleceniach bądź samozatrudnieniu.
To jednak też wątpliwe. – Nie sądzę, że przedsiębiorstwa będą przyjmować do pracy nowe osoby tylko po to, aby skorzystać z estońskiego CIT. A przejście na etat samozatrudnionych czy zleceniobiorców to jednak istotna zmiana modelu prowadzenia biznesu i nie każdemu się opłaca – mówi "Rz" Łukasz Czucharski, ekspert Pracodawców RP.
Projekt estoński tylko z nazwy
Jak niedawno pisaliśmy, eksperci Pracodawców RP ocenili, że projekt wprowadzający estoński CIT zawierał zbyt wiele warunków i ograniczeń. "Z tego powodu jest on estoński tylko z nazwy" – stwierdzili.
Organizacja ostrzegała, że "im więcej wyłączeń znajdzie się w ostatecznym brzmieniu przepisów, tym mniejszy wpływ tego instrumentu na wzrost inwestycji", a wielu podatników może być zniechęconych do przejścia na nowy tryb. Na razie wiele wskazuje na to, że mieli rację.