Wziąłem udział w Ekstremalnej Drodze Krzyżowej. To piekielny sposób na poznanie swoich limitów

Marcin Szeligowski
Msza rozpoczynająca wystartowała o 20:30 i od razu po niej - i staniu godzinę w kolejce do łazienki na zakrystii - wyruszyliśmy. Dokąd? W 8-godzinny, ponad 30-kilometrowy marsz po bezdrożach Wołomina aż do warszawskiej Woli. Ciekaw jesteś, jak to wyglądało i czy udało się go ukończyć?
Na Ekstremalną Drogę Krzyżową uczestnicy niosą własne krzyże, niektórzy w przenośni inni dosłownie Zbiory własne

Rozchodzić problemy

Pandemia daje w kość ludziom, którzy i tak wcześniej już pracowali przy komputerach i mieli niewiele ruchu na co dzień. Dłuższe wyjścia, podróże itp. w wielu przypadkach odpadają w przedbiegach.


Ostatnio napisała do mnie moja przyjaciółka z zupełnie przeciętną propozycją, żeby pójść sobie na całonocną 30-kilometrową Ekstremalną Drogę Krzyżową. Kim bym był, gdybym nie podjął się takiego wyzwania?

W ciągu dnia lepiej ograniczyć kontakt z ludźmi, ale całonocny marsz po kompletnie wyludnionych miejscach to okazja, żeby się trochę poruszać. Koronawirus co prawda nigdy nie śpi, ale to była najmniej inwazyjna i jedyna szansa na to, żeby podjąć się jakiejkolwiek aktywności.
Z tym, że przecież nie o marsz w tym wszystkim chodzi - Ekstremalna Droga Krzyżowa to w końcu droga krzyżowa, więc jej celem w żadnym razie nie jest spacerek, ale duchowe, wewnętrzne przeżycie i nabycie nowych doświadczeń. Nie wiąże się ona bezpośrednio z instytucją kościelną i ma niewiele wspólnego z powszechnie znanymi obrządkami katolickimi.

Pośród ludzi, którzy wybierali się na eskapadę, nie było Rycerzy Chrystusa Króla, chociaż z pewnością uczestnikami byli ludzie zatwardziali i o niezachwianej wierze. Nie byli oni jednak sami. Chociażby moja towarzyszka - twierdziła, że jest pogubiona i potrzebuje kopa. Doszła do wniosku, że taka przygoda może jej go zapewnić.

Przed samym startem spotkaliśmy ojca z około 12-letnim synem, którzy biorąc udział w tym evencie, chcieli wzmocnić swoją relację. Wśród osób wyruszających z Wołomina była też osoba po próbie samobójczej, próbująca zmierzyć swoją wytrzymałość psychiczną i rozbudzić na nowo życie duchowe. Podobnych historii zapewne było wiele, zwłaszcza, że samych dostępnych tras było w całej Polsce (i nie tylko) kilkaset. Możliwe było wyznaczenie też swojej indywidualnej.
Tras Ekstremalnych Dróg Krzyżowych w Polsce było prawie 400. Oprócz nich kilka było rozsianych po sąsiednich krajach oraz Stanach Zjednoczonych. EDK było też organizowane na Islandii i w Kazachstanie.Screen ze strony organizatora
Wybrana przez nas była jedną z tych łagodniejszych, miała bowiem jedynie 32 km, a niektóre spośród tych przedstawionych na stronie rozciągały się nawet na 80. Podobno była też możliwość wybrania szlaków poniżej 25 km, jednak te nie były brane nawet pod uwagę wśród przykładowych, zasugerowanych przez organizatorów.

Przygotuj krzyż i nieprzemakalne buty

Po zalogowaniu się na stronie EDK uczestnik dostawał obszernego e-maila ze wskazówkami i radami od organizatorów. Wymieniony został podstawowy ekwipunek pielgrzyma, a wśród niego znalazł się:
Organizatorzy EDK

Przygotuj sobie własny krzyż. Nie musi on być duży, nawet malutki przyczepiony do plecaka wystarczy.

Uczestnicy do serca wzięli sobie wszystkie zasady, które obowiązywały na Ekstremalnej Drodze Krzyżowej. Wiele osób miało kamizelki odblaskowe i latarki czołowe. Krzyże także były przygotowane. Niektórym potrzebny był w tym celu nawet plecak ze stelażem (wolałem nie pytać, co w nim było). Innym wystarczyło coś małego i symbolicznego. Jedna z uczestniczek np. wzięła ze sobą jedynie zeszycik z opisywanymi w nim trudnymi przeżyciami.
Niektóre krzyże na EDK miały nawet 1,5 metra wysokościZbiory własne
Oprócz tego w trakcie marszu miała obowiązywać cisza i skupienie na rozważaniach, które czytało się przy każdej stacji. Były one rozpisane, a także nagrane w wersji audio na oficjalnej aplikacji EDK.

– Pamiętaj, że w EDK wpisane jest ryzyko i zgoda na nieprzewidywalne zdarzenia. Pamiętaj także, iż zbyt duży ciężar na plecach to większe obciążenie i większe zmęczenie podczas drogi. Wyruszając w drogę, bierzesz odpowiedzialność za siebie. Jako sztab nie odpowiadamy za przebieg trasy – przestrzegają organizatorzy.

I chociaż brzmieć to może jak ostrzeżenie zawarte w ulotce dołączonej do opakowania leków homeopatycznych, te infomacje miały znaczenie. Wydarzenie to nie było zorganizowaną pielgrzymką, a w opisie trasy można było przeczytać również, że w trakcie pokonywania trasy można spotkać dzikie bądź zdziczałe zwierzęta (dziki, borsuki, lisy, sarny, koty, psy).

W mailu zostało więc jasno podkreślone, że bywa różnie. Nikt nie będzie sprawował opieki nad uczestnikami, ani organizował powrotów, postojów z odpoczynkiem itp. Ideą miało być zmaganie z samym sobą, a całokształt jest sprawą indywidualną.

Noc po ciężkim dniu

W e-mailu oszacowano, że przejście 40 km zajmuje od 8 (bardzo szybko) do 12 godzin. Nam udało się przejść ok. 35 km w mniej więcej 9 godzin.

Wyruszyliśmy ok. 22 spod kościoła Matki Bożej Królowej Polski w Wołominie i szliśmy w miarę równym tempem do godziny 2:00. Wtedy po raz pierwszy poważniej odczuliśmy na własnych nogach pokonaną już trasę. Oprócz niej udzielać się zaczęło zmęczenie po tygodniu pracy.

Z natury jestem raczej nocnym markiem i aktywność niekiedy nawet do godziny 4 nie jest dla mnie wyzwaniem. Warunki towarzyszące przechodzeniu Ekstremalnej Drodze Krzyżowej wymagają jednak czegoś więcej niż jedynie dobrej produktywności po zmierzchu.
Przebieg naszej trasy, czyli Zielonej - św. JózefaScreen z telefonu, aplikacja Mi Fit
Każdy chyba zdaje sobie sprawę z nawałnicy informacji, która bombarduje nas w erze internetu. Jesteśmy przyzwyczajani do stałej obecności wielu bodźców z zewnątrz. Oderwanie się od nich, wyciszenie, uwolnienie myśli i skupienie na swoim wnętrzu powoduje, że łatwiej zdać sobie sprawę z przeciążenia sensorycznego i odczuć jak dobitnie codzienny pęd oddziałuje na nasze ciało.

Podsumowując - po kilku godzinach bez muzyki, obrazów, materiałów wideo, mediów społecznościowych, tekstów, rozmów i ludzi, o wspomnianej 2 w nocy - miałem ochotę tylko na to, żeby usiąść gdzieś na ławce i resztę nocy narzekać na obolałe kolana. Zasadą było jednak, żeby się nie odzywać nawet jeśli szło się tylko we dwójkę.

Z pomocą wówczas przychodziły rozważania EDK. Nie były to tylko biblijne cytaty i pouczenia jakiegoś księdza. Miałem wrażenie, że był za nie odpowiedzialny ktoś, kto już od dawna czynnie bierze udział w tym wydarzeniu. Znał już poszczególne etapy podróży i wiedział, jak sobie z nimi radzić.
Charakterystyka tekstów służących przemyśleniom zmieniała się. Początkowo nacisk był położony na refleksję nad naszym codziennym zachowaniem i nawykami. Później - gdy już człowiek trochę się wyciszył - a więc i zaczął odczuwać zmęczenie - było trochę coachingu. Mówione było o tym, że poprzez wysiłki - takie jak ten właśnie podejmowany - możemy zmienić naszą codzienność, a że wciąż mamy siłę iść naprzód, to w normalnych okolicznościach też mamy gdzieś ukryte pokłady wigoru do innych aktywności.

Na moim poziomie zmęczenia było to nawet motywujące i potrafiło jakoś podbudować. Przynajmniej do momentu, gdy nie nadeszła jakaś 4-5 nad ranem i człowiek nie miał już siły ani iść, ani myśleć. Odeszła już nawet ochota zagadnięcia towarzysza. Wtedy z kolei moja przyjaciółka doświadczała najdotkliwiej skutków marszu.

Dopiero wówczas rozważania zaczęły przechodzić z coachingu na tematy egzystencjalne, dotyczące wiary w swoje możliwości, ale i w Boga, jako w byt, który daje nam siłę, gdy takowej już pozornie nie mamy. Przedstawiany był pielgrzymowi jako nadzieja i uosobienie celu zmagań, których się podejmowaliśmy. A że każdy z początku wyznaczył go sobie samemu i nieodłącznie powiązał go z przejściem EDK do końca, to nasze postanowienia nabierały wyjątkowego i sakralnego wydźwięku.
Około 3 udało nam się napotkać przy jednej ze stacji innych uczestników EDK. Pocieszające było, że nie tylko ja oszalałem i zamiast ciąć komara, maszeruję.Zbiory własne
Chociaż to samodzielne przejście Ekstremalnej Drogi Krzyżowej jest najistotniejszym zadaniem w tym wydarzeniu, to byłem przekonany, że idąc pojedynczo nie mielibyśmy w sobie na tyle inspiracji do stawiania kolejnych kroków. Zamówiłbym sobie ubera i pojechał do domu lekko rozczarowany samym sobą. Kiedy jednak szło się - niby oddzielnie - ale jednak razem miało się wrażenie niewypowiedzianego wsparcia, a ciężar całej wędrówki poniekąd rozkładał się po równo. To zapewne był powód, dla którego też weterani EDK twierdzili, że na pierwszą drogę krzyżową najlepiej wybrać się z kimś.

Ostatecznie doszedłem do wniosku, że rezygnuję. Doszedłem na piechotę z Wołomina aż na Żoliborz i to praktycznie pod sam mój dom, bo tamtędy akurat przebiegała wytyczona przez organizatorów trasa. Nie byłem zadowolony ze swojej decyzji, ani też z faktu, że jednak wymiękłem. Winny był brak aktywności fizycznej przez ostatnie miesiące zarówno zima jak i postępujący lockdown demotywowały mnie do wychodzenia z domu.
I wtedy - uwaga to może zabrzmieć górnolotnie (i zapewne właśnie tak to odbierzesz) - postanowiłem przejść do końca tylko ze względu na to, że pełniłem w całej tej historii rolę poniekąd osoby towarzyszącej. Zdałem sobie sprawę, że jeśli dwie stacje przed końcem odpuszczę, to moja towarzyszka pójdzie w moje ślady, a to przecież ona była inicjatorką całego tego wyjścia.

Nie jestem w stanie powiedzieć, co sobie myślałem, kiedy odwracałem się w ulicę prostopadłą do mojego osiedla, żeby pokuśtykać na styranych nogach dalej w stronę Woli. Wydaje mi się, że nie myślałem - zwyczajnie odpuściłem sobie odpuszczenie sobie. I było mi z tym dobrze. Lepiej niż z myślą o tym, że po całonocnym marszu jestem już pod domem i za momencik przerwę ten maraton cierpienia i wskoczę do wyrka.

Od tamtego momentu było mi wszystko jedno i dopiero jakieś pół kilometra przed metą przypomniałem sobie o swoich pierwotnych intencjach, z którymi ostatecznie dotarłem do parafii św. Józefa Oblubieńca NMP. Weszliśmy tam dokładnie w minucie porannej mszy o 6:30. Tę jednak - z uwagi na odciski na palcach u stóp - postanowiłem już sobie darować.
Udało nam się dotrzeć do końca 32-kilometrowej trasyZbiory własne
Nie uważam się za kogoś szczególnie wytrzymałego fizycznie, oceniłbym swoją sprawność na 3/10. Sądzę jednak, że samo postanowienie przejścia sobie EDK dla jaj nie wystarczy. Konieczny do tego jest wewnętrzny upór i ambicja, których mi w pewnym momencie zabrakło, i gdyby nie fakt, że pełniłem rolę towarzysza w niedoli, nie doszedłbym do samego końca.

Teoretycznie zatem mogę powiedzieć, że ukończyłem Ekstremalną Drogę Krzyżową i nie skłamię, wyznając tu, że raczej nie zapomnę tego przeżycia. Chociażby ze względu na to, że jeszcze nigdy przedtem tak nie bolały mnie nogi.https://natemat.pl/345149,wakacje-w-czasach-covidu-te-ksiazki-zabiora-cie-w-podroz-lista