Długo nie było powodów, by mówić o stagflacji. "Po raz pierwszy w XXI w. właśnie zagląda nam w oczy"
- Wystąpienie w Polsce stagflacji jest tylko kwestią czasu
- To groźne zjawisko, łączące wzrost cen z zastojem gospodarczym
- Wyjście ze stagflacji jest niezwykle trudne i wymaga zamrożenia gospodarki
- Konsekwencje stagflacji to m.in. bezrobocie, bieda, bankructwa firm
Ekonomiści są dość zgodni, że stagflacja może stać się bardzo poważnym problemem nie tyle na miesiące, ile na lata. Zjawisko napędza bowiem strach konsumentów przed kryzysem i podwyżkami cen. Towary drożeją, ludzie ich nie kupują, gospodarka zwalnia – to przepis na pułapkę niemal bez wyjścia.
Określenia stagflacja premierowo miał użyć brytyjski polityk Iain Norman Macleod w 1965 r., gdy Zjednoczone Królestwo zmagało się z bezrobociem i drastycznymi podwyżkami towarów i usług. – Mamy teraz najgorsze z obu światów – nie tylko inflacją z jednej strony lub stagnacją z drugiej, ale oba razem. Mamy coś w rodzaju stagflacji – obrazował ponad pół wieku temu reprezentant Partii Konserwatywnej.
– Gdy spada konsumpcja, pogarsza się sytuacja m.in. producentów, dostawców, handlowców, po prostu bardzo wielu firm. Następstwem są ograniczenia zatrudnienia czy wręcz bankructwa. Rośnie bezrobocie, co dodatkowo zaostrza konsekwencje stagflacji, ponieważ ludzie pozbawieni posad czy też obawiający się o ich utratę stają się jeszcze bardziej ostrożni i oszczędni, a gospodarka nie ma szans, by przyspieszyć – wyjaśnia Bartosz Sawicki, analityk Cinkciarz.pl.
Remedium na wyjście z regresu w jakiejś mierze tkwi w rękach przedstawicieli banków centralnych. Poprzez podwyżki stóp procentowych, czyli zwiększenie kosztów pożyczanego pieniądza, mogą oni dodatkowo ograniczać popyt, sprowadzając inflację do celu, który zwykle jest umiejscowiony na poziomie ok. 2 proc. Gospodarka zyskuje wówczas szansę, aby na nowo nabrać rozpędu.
Trudność polega jednak na tym, by tłamsząc inflację podwyżkami stóp procentowych, nie zrujnować rynku pracy. Skazanie przedsiębiorców na zbyt drogie kredyty stanowi prostą drogę do ograniczenia inwestycji i zatrudnienia. Dlatego cały proces wychodzenia ze stagflacji może być długi, żmudny i dotkliwy.
Jaka jest różnica między stagflacją a recesją?
Słownikowa definicja recesji mówi o okresie spadku i zastoju w rozwoju gospodarczym. O ile w stagflacji z reguły utrzymuje się powolny wzrost PKB, o tyle |w recesji produkcja gospodarcza wręcz spada.
Kolejna różnica między tymi zjawiskami sprowadza się do zmian cen. W stagflacji ich wzrost znacznie przekracza cel banków centralnych, przybierając czasami wartości dwucyfrowe. Tymczasem recesję cechuje niska inflacja. Bywa nawet, że ceny towarów i usług spadają.
Droga do wyjścia ze stagflacji prowadzi jednak właśnie przez recesję, czyli powstrzymanie inflacji kosztem stagnacji rozwoju gospodarczego i zwiększenia bezrobocia. W recesji bank centralny może obniżać stopy, by pobudzić gospodarkę. W stagflacji często ma związane ręce, bo nie pozwala na to wysoka inflacja.
– W ogólnym rozrachunku poświęcenie wprowadzenia gospodarki w stan recesji wydaje się uzasadniać przewidywalna perspektywa jej zwalczenia. Szybciej i łatwiej przychodzi w gospodarkach rozwiniętych (czyli np. w Niemczech, USA, Japonii czy Wielkiej Brytanii), a znacznie dłużej i w sposób bardziej skomplikowany może przebiegać w krajach wschodzących i rozwijających się, choćby w Polsce. Między innymi dlatego, że są one podatne na ryzyko i mocno zależne od inwestycji zagranicznych – uzasadnia Bartosz Sawicki, analityk Cinkciarz.pl.
Nawet jeśli źródłem recesji jest szok zewnętrzny związany z cenami energii i wysoką inflacją (a tak może się dziać obecnie), to w późniejszym czasie przyczynia się on do dezinflacji poprzez ograniczenie dochodu do dyspozycji gospodarstw domowych i w efekcie ich wydatków konsumpcyjnych.
Długo nie było powodów, by mówić o stagflacji
Pojęcie stagflacji zyskało popularność w latach 70. ub. wieku, gdy problemy przechodziły nie tylko państwa Starego Kontynentu, ale też Stany Zjednoczone. Na szczęście w ostatnich latach w Europie nie było powodów, by do niego wracać. Gospodarka się rozwijała. Dynamika PKB nie dawała podstaw do niepokoju. Przemysł nabierał rozpędu, kwitły handel i usługi. Ceny rosły w tempie umiarkowanym, a rynek pracy bardziej cierpiał z niedoboru pracowników niż etatów.
W 2020 r. nastąpiło jednak poważne tąpnięcie wywołane pandemią koronawirusa COVID-19. Gospodarka wstrzymała swój bieg, a ludzie chowali się w domach przed zakażeniami, które w wielu wypadkach miały skutek śmiertelny. Zamarł ruch lotniczy, rządzący zamykali zakłady pracy, restauracje czy galerie handlowe.
Zanim powstały szczepionki, a wirus zmutował, nieco łagodniejąc, poprzerywano łańcuchy dostaw, a gospodarka w wielu miejscach na świecie poniosła ogromne straty. Gdy jeszcze nie zdążyła się z nich otrząsnąć, w lutym 2022 r. Rosja napadła na Ukrainę.
Wojna szczególnie dotkliwie uderzyła w gospodarkę strefy euro, mocno uzależnioną od dostaw surowców z Rosji, którą Zachód obłożył licznymi sankcjami, jednoznacznie stając po stronie zaatakowanej i poszkodowanej Ukrainy.
W górę poszybowały ceny surowców energetycznych, w które państwa Unii Europejskiej zaopatrywały się głównie w Rosji. Podwyżki potęgował strach, że na zimę unijna gospodarka pozostanie z potężnym niedoborem gazu ziemnego czy węgla.
Napędzana drożejącymi surowcami inflacja osiągnęła poziomy nienotowane od dziesięcioleci. Gospodarka zaczęła wykazywać wyraźne oznaki spowolnienia. Ze wskaźników ekonomicznych wynikało, że pogorszyły się nastroje zarówno przedsiębiorców, jak i konsumentów. Na czołówki serwisów informacyjnych przebiły się tytuły o tym, że "stagflacja zbliża się do nas wielkimi krokami".