Lewica chce znieść rachunki za prąd. Biorę popcorn i czekam na kolejne propozycje [FELIETON]

Konrad Bagiński
06 września 2023, 06:00 • 1 minuta czytania
Wzbierająca fala wyborczych obietnic porywa nas (albo osoby je składające) wprost na ostre skały. Po rozbiciu ich skorup wyłazi z nich cynizm, głupota, nieznajomość realiów. Nikt nie mówi, skąd wziąć na to pieniądze. A pomysły są naprawdę oryginalne. Najnowszym jest darmowy prąd, który obiecuje Lewica. To dopiero początek kampanii, więc czekam na dalej idące propozycje.
Kampania wyborcza to dziwny okres. Raz robisz watę cukrową, raz obiecujesz darmowy prąd, jak posłanka Magdalena Biejat. Artur Szczepanski/REPORTER
Więcej ciekawych artykułów znajdziesz na stronie głównej

Czy dziwi mnie premier Morawiecki, który zapowiada, że będzie rewitalizował osiedla z wielkiej płyty? Trochę nie, przecież dokładnie to samo obiecywał w 2019 roku. Trochę tak, bo sam mieszkam na osiedlu z wielkiej płyty. Pod jednym oknem mam łąkę kwietną, pod drugim park, obok sklep, przedszkole, mam miejsce parkingowe, winda działa. Owszem, mogłoby być lepiej, ale to za mało, żeby mnie skusić do oddania głosu na PiS.


Czy dziwi mnie premier, który zapowiada, że w szpitalach będzie w końcu lepsze jedzenie? Nie, w końcu to samo zapowiadał... w 2019 roku. Zapowiadał też zwiększenie poziomu inwestycji, i to więcej razy. Z tymi rzeczami rząd nie zrobił literalnie nic.

Juhu, nie zapłacę za prąd!

Ale w kampanii pojawiają się nam pomysły jeszcze ciekawsze. Przykład? Posłanka Lewicy, Magdalena Biejat zapowiedziała w porannym programie "Graffiti", że jak jej ugrupowanie wygra, to w Polsce prąd będzie za darmo. Serio, tak powiedziała.

– Kwestia energii elektrycznej jest kwestią, którą będziemy realizować poprzez w ogóle obniżanie też cen energii. Pamiętajmy, że pierwszym krokiem do tego, żeby ta energia była darmowa, jest w ogóle obniżenie cen – powiedziała w rozmowie z Polsat News.

Wyjaśniła przy tym, że to nie jest program do zrealizowania od razu po wyborach.

– Większości postulatów nie da się przeprowadzić w jeden dzień, czy jeden tydzień, czy miesiąc, ale mamy postulaty na pierwsze sto dni, na pierwszy rok i na całą kadencję. Postulat dotyczący darmowej energii jest postulatem na całą kadencję – dodała.

No i muszę przyznać, że posłance Biejat udało się mnie zaskoczyć. Szybko sprawdziłem: na świecie tylko obywatele Kataru mają darmowy prąd. Tyle że Katar jest piekielnie bogaty, a prąd za friko mają tylko rodowici Katarczycy, taka uprzywilejowana kasta. Stanowią 15 proc. spośród 2,7 miliona mieszkańców, czyli jest ich nieco ponad 400 tysięcy.

Przez kilkanaście lat darmowy prąd i inne media mieli też mieszkańcy Turkmenistanu, ale oni nie płacili za pierwsze 35 kilowatogodzin miesięcznie. Potem państwo wycofało się z tego programu.

No dobra, to ile oszczędzę?

Postanowiłem policzyć koszty obietnicy pani posłanki. Załóżmy, że z obowiązku płacenia za prąd zostałyby zwolnione gospodarstwa domowe. Prawdopodobnie to właśnie ma na myśli Magda Biejat.

Szybki rzut oka na dane GUS za rok 2021 pokazuje, że przeciętne gospodarstwo domowe zużyło wtedy 2035 kWh w mieście i 3147 kWh na wsi (w tym w gospodarstwach domowych prowadzących działalność rolniczą 4247 kWh, a w pozostałych wiejskich 2936 kWh).

Hm, policzmy, ile dałoby się na tym oszczędzić. Niemało. W tej chwili mamy tyle regulacji dotyczących rachunków za prąd, że trudno określić, ile realnie kosztuje nas jedna kilowatogodzina. Teoretycznie jest to kilkadziesiąt groszy, ale po doliczeniu wszystkich danin, opłat i podatków, robi się z tego mniej więcej złotówka.

Łatwo więc wyliczyć, że przeciętna rodzina w mieście zaoszczędziłaby nieco ponad 2000 złotych rocznie, zaś na wsi oszczędność sięgnęłaby ponad 3000 złotych. Sporo.

Ale jak wiemy z lekcji ekonomii, "nie ma darmowych obiadów". Ktoś musi za to zapłacić. Sięgnijmy więc po dane. Mamy informacje o zużyciu prądu w gospodarstwach domowych w 2020 roku. Trzy lata temu zużycie energii elektrycznej w gospodarstwach domowych w miastach w Polsce wyniosło 18 499 GWh, na wsi zaś 13035,8 GWh. Razem daje to imponujące 31 534,8 gigawatogodzin.

Zużycie prądu w gospodarstwach domowych rośnie o małe kilka procent rocznie. Dla uproszczenia obliczeń załóżmy już, że rocznie zużywamy 32 000 gigawatogodzin po 1 zł za kilowat. Gigawat to milion kilowatów. Co wychodzi? 32 miliardy złotych. Tyle teoretycznie wyniosłaby oszczędność polskich rodzin na prądzie, jeśli miałby być za darmo.

Jednym z pozytywnych efektów podwyżki cen prądu jest to, że bardziej go oszczędzamy. Czy oszczędzalibyśmy tak samo, gdyby był darmowy? Pozwolę sobie w to wątpić, zużycie z pewnością by wzrosło.

A może nie oszczędzę...?

Ale zostańmy już przy tych 32 miliardach złotych rocznie. Kto miałby za to płacić? Przecież rząd nie ma własnych pieniędzy. I tak płacilibyśmy my, obywatele, ale w jakiś dziwny i pokrętny sposób. Właściciel willi pod miastem nie płaciłby tak samo, jak emeryt w kawalerce?

Te same 32 miliardy musiałyby zostać wcześniej zebrane w formie podatków, by można było ten prąd produkować i przesyłać. Sam fakt, że jakiś koncern energetyczny jest państwowy, nie sprawia, że działa za darmo. Musi płacić ludziom, płacić podatki, musi kupować, sprzedawać, zarabiać – choćby na inwestycje w badania, nowe technologie, remonty i mnóstwo innych rzeczy.

Inna sprawa, że polskie koncerny energetyczne mają dziś za dużo pieniędzy. Wzrost ich zysków w ostatnich dwóch latach jest nieprawdopodobny. Mam akurat pod ręką dane za pierwszy kwartał tego roku. Zyski czterech największych spółek energetycznych były w nim o połowę wyższe, niż w 2022 r. Zarobiły 4,5 mld złotych (rok wcześniej były to 3 mld zł) i to pomimo faktu, że mniej energii wyprodukowały, mniej jej sprzedały i przelały kilka miliardów złotych na Fundusz Wypłaty Różnic Cenowych.

Wracając do pomysłu darmowego prądu: mógłbym go zrozumieć, gdyby Polska była jako kraj wielkim producentem taniej energii, której olbrzymie nadwyżki eksportuje się do krajów ościennych. Ale my takim nie jesteśmy.

Prawie 70 proc. energii bierzemy ze spalania węgla. Zamierzmy co prawda budować elektrownie jądrowe, ale one nie powstaną za rok czy dwa. One nie powstaną nawet w jedną kadencję, być może nawet nie w dwie. A i tak na początek nie dadzą tyle prądu, by wystarczyło go dla całego kraju.

Zadbają o to też górnicy, którym rząd obiecał, że do 2049 roku będą fedrować i wciskać nam coraz bardziej niepotrzebny węgiel. Węgiel, który z uporem maniaka rząd przedstawia jako podstawę naszego bezpieczeństwa energetycznego, zamiast jak najszybciej od niego odchodzić.

Cóż, na razie mamy początek kampanii, a rząd mi już obiecał remont bloku, w którym mieszkam, dobre jedzenie w szpitalu, Lewica dorzuciła darmowy prąd. Jak tak dalej pójdzie, to konfederaci wstawią mi na balkon grilla, minitrawniczek i lodówkę z piwem. Jakby coś, to czekam. Adres na priv.