Dary Natury zatrudniają na stałe ponad 100 osób, z kolejnymi kilkuset stale współpracują. Właściciel firmy Mirosław Angielczyk rocznie sprzedaje zioła, mieszanki ziołowe, przyprawy i herbaty za ok. 36 mln złotych. Część zarobku pochłaniają jednak pensje pracowników, choć nie musi tak być. Ot, na przykład, wystarczyłoby zwolnić wszystkich pracowników, zajmujących się pakowaniem, a w ich miejscu postawić urządzenie, które zautomatyzowałoby cały proces.
W tej chwili pakowaniem w firmie Angielczyka zajmują się pracownicy z okolic podlaskich Korycin, czyli niewielkiej wsi położonej na Podlasiu, gdzie mieści się siedziba „Darów Natury”. Tzw. rynek pracownika to w tamtejszym powiecie bardzo teoretyczny konstrukt. Wprawdzie na koniec 2016 roku bezrobocie rejestrowane w powiecie siemiatyckim wyniosło ponad 9 proc., ale wynika to m.in. z faktu, że zdecydowanie więcej osób wyjeżdża stamtąd do pracy niż przyjeżdża.
– Gdybym kupił ze dwie maszyny do pakowania, zwróciłyby mi się w 2 miesiące – deklaruje w tym samym czasie Angielczyk. Jak szacuje, tylko w tym jednym aspekcie pozwoliłoby mu to na zwolnienie około 30 osób. Dlaczego więc tego nie robi?
– Wie pan, urodziłem się tutaj i tutaj założyłem w 1990 roku swoją firmę. Część osób pracuje dla mnie już od kilkunastu lat, związali z moim zakładem swoje życie. Co miałbym im powiedzieć? Przecież nie wybaczyliby mi takiej decyzji – opowiada.
Tak więc Angielczyk kombinuje. Opowiada, że w branży zielarskiej bezpośredni kontakt z ludźmi to pewna zaleta, nadaje produktowi cech ekskluzywności. Dlatego ręczne rwanie, segregowanie i pakowanie ziół ma uzasadnienie. – Jeżeli nie istnieje konkretna przyczyna, dla której miałbym zwolnić pracownika to wymyślam czasochłonne prace wykonywane ręcznie. Żeby utrzymać miejsce pracy – opowiada przedsiębiorca.
I szybko dodaje, że dodatkowe koszty przerzuca na klienta. – Zapłacić 7-8 groszy więcej za opakowanie to żaden problem. A dzięki temu ludzie mają zatrudnienie – przekonuje.
Ziołowy posag
Angielczyk od zawsze przejawiał zainteresowanie tematem ziół. Wraz z babcią Józią, wioskową znachorką, zgłębiał wiedzę na temat ich zbierania, suszenia i przechowywania. Chłonął również rodzinne historie. Z jednej z nich dowiedział się, że babcia z mieszanki ziół stworzyła posag dla swojej córki.
W końcu, po skończeniu studiów na warszawskiej SGGW, mężczyzna postanowił otworzyć własną firmę. Konkurencja z takimi potęgami jak Herbapol nie wchodziła rzecz jasna w grę. Młody przedsiębiorca postanowił załatwić to inaczej. Jeszcze na studiach dorabiał sobie sprowadzaniem ziół z rodzinnych okolic do stolicy. Tak było np. w przypadku budziszka cuchnącego. Jeden z profesorów wspomniał, że nadaje się on do zwalczania bielactwa. Ludzie ruszyli do sklepów, zapasy szybko się skończyły. A Angielczyk skoczył w tym czasie do Korycin i przywiózł kilka worków. Działa tak zresztą do dziś.
– Gdy tylko dowiaduje się o brakach na rynku, od razu przekazuję informację do naszych punktów skupu. Nasi pracownicy instruują natomiast zbieraczy. Wszystko trwa dosłownie godziny, to nasza przewaga nad dużymi firmami, w których zarząd przez dwa dni może zbierać się na narady – zauważa.
Żubrówka na wyłączność
Sposób zorganizowania pracy w Darach Natury jest bardzo prosty. Firma współpracuje z około 300 zbieraczami. To ludzie, którzy zarabiają tylko wtedy, gdy pojawią się w punkcie skupu z konkretnymi ziołami. Wcześniej przechodzą szkolenie, na którym tłumaczy im się, jakie gatunki są z punktu widzenia firmy najbardziej pożądane. Angielczyk opowiada, że dla części z nich, taka praca stała się już sposobem na życie. Choć początkowo trudno było przekonać miejscowych do biegania po lasach i szukania ziół.
– W latach 90. zbieranie ziół kojarzyło się z ubóstwem. Wraz z upływem czasu takie historyczne konotacje zaczęły jednak odchodzić w niepamięć – wspomina.
Z punktów skupu (także obwoźnych – dla osób, które np. ze względu na podeszły wiek nie mają możliwości dotarcia na miejsce) zioła wędrują do zakładu w Korycinach. Tam są następnie pakowane i rozsyłane na całą Polskę, do Czech, Danii, Irlandii, Islandii, Finlandii, Anglii, ale też USA czy Kanady. Jako jedyny w naszym kraju uprawia na skalę przemysłową żubrówkę, której źdźbło możemy znaleźć w każdej butelce jednej z najsłynniejszych wódek nad Wisłą.
Przedsiębiorstwo wciąż się jednak rozrasta, rocznie zwiększa przychody od 15 do 40 proc. W ubiegłym roku polska firma podpisała także umowę z siecią sklepów dystrybuujących produkty ze Starego Kontynentu do Chin, co wiąże się z ogromnymi, idącymi w tony, zamówieniami. Angielczyk rozgląda się więc za kolejnymi pracownikami-zbieraczami. Ich maszyny nie zastąpią, nawet gdyby komuś wpadł taki pomysł do głowy. Jako, że młodzi do tego zawodu się raczej nie garną, podlaski biznesmen zamierza zaprząc do pracy w terenie...emerytów, których chce ściągać z dużych miast, m.in. z oddalonej o godzinę jazdy pociągiem Warszawy.
– Na miejscu mamy kwatery, możemy ich wozić po stanowiskach. Będą mieszkać na wsi, żywić się ekologicznym jedzeniem. Coś jak wczasy agroturystyczne, a może uda im się coś jeszcze na tym zarobić. Starsi ludzie pracują zresztą najdokładniej. Zapytałem się niedawno kobiety, która niemal prasuje te zioła, po co to robi, przecież i tak je później potniemy. Odpowiedziała, że tak zawsze sobie wyobrażała pracę przy produkcji ziół – opowiada Angielczyk.