Gorny? W Polsce mało kto słyszał o biznesmenie, który za Atlantykiem jest wschodzącą gwiazdą biznesu. Jego firmy - UnitedWeb, SiteLock, Nextiva – obracają setkami milionów dolarów, a giełda pewnie wyceniła by je na miliard. „Nie zależy mi na pieniądzach. To najważniejsza z nauk, jakie dało mi życie” – mówi nam Tomas Gorny. Pewnie tak właśnie jest: zarobił miliony, stracił je, i znów je zarabia.
Nie tęsknię, ale doskonale ją pamiętam: wyjeżdżałem jako nastolatek. Dzisiaj zresztą uważam, że miałem dobre dzieciństwo i odebrałem dobre wychowanie. Moi rodzice walczyli o przetrwanie, jak wszyscy wtedy: tata miał wiele prac, wychodził z domu o piątej rano i widywałem go co najwyżej w niedziele. Z drugiej strony, miałem dzięki temu mnóstwo swobody, nie tak, jak dziś – kiedy boisz się wypuścić dzieciaka z domu.
Urodziłeś się w Zabrzu?
Tak, ale mieszkaliśmy w Rudzie Śląskiej, w Halembie. Miałem z tego wiele radości: jeździliśmy na ryby, pod namiot. I zacząłem się jako małolat interesować polityką – tata słuchał zakazanych wtedy stacji: Radia Wolna Europa, Głosu Ameryki. Bardzo go to interesowało, wiele opowiadał, więc już jako ośmiolatek też zacząłem się tym interesować. Wiele się nauczyłem o komunizmie czy cenzurze. Potem żyłem w Niemczech rządzonych przez socjaldemokrację, wreszcie w Ameryce, gdzie panuje czysty kapitalizm. Nauczyłem się tego, jakie są dobre i złe strony wszelkich systemów.
Halemba to ta część Rudy ze słynną kopalnią. Twój tata był górnikiem?
Technicznie rzecz biorąc, był malarzem. Pracował w kopalni, zanim się urodziłem, potem w elektrowni. Łapał też wszelkie nadarzające się fuchy, malował domy. Chodził na nie od razu po pracy, dlatego, gdy wracał, już spałem.
W latach 80. komputer to był prawdziwy rarytas. Skąd u ciebie ta fascynacja?
Przede wszystkim: moi rodzice wcale nie byli przedsiębiorczy. Wiele się od nich nauczyłem: co jest dobre, co złe, jak ciężko pracować – to były podstawy. Oni jednak nie szukali wyzwań, pragnęli jedynie bezpieczeństwa. A ja – przeciwnie. Od małego byłem narwany: organizowałem mecze piłkarskie, wyniosłem z domu statuetkę jakiegoś przywódcy i ją sprzedałem. Rodzice skopali mi za to tyłek: musiałem wrócić i ją odkupić.
Najwyraźniej cię to nie zniechęciło.
Hm, nie. Wokół mnie było wiele osób, które miały magnetowidy. Pewnego razu poszliśmy do kuzyna, który miał komputer i całą górę gier – i zwariowałem na punkcie komputerów. I wcale nie chodziło o gry, wciągnęła mnie idea programowania. Mój tata zauważył tę fascynację – i któregoś dnia, choć go o to nie prosiłem, przyniósł do domu Atari100. To była najmniejsza wersja Atari, podstawowy hardware. Potem wpadł mi w ręce magazyn „Bajtek”, dzięki niemu poznawałem programy. Zacząłem się uczyć programowania, zacząłem kopiować gry, pisać własne programy i własne gry.
I wtedy przyszła refleksja: skoro umiem napisać grę, może dam radę ją sprzedać? Ale wkrótce później przeprowadziliśmy się do Niemiec, więc nawet nie spróbowałem. Ale choć walczyliśmy znowu o przetrwanie tata kupił kolejny komputer – to był PC286, na systemie DOS. Wkrótce potem pojawił się Windows: myszka, kursor, okienko. Pojawiały się rzeczy, bazujące na takich kodach, jakie sam wcześniej pisałem. To był decydujący moment, a miałem ledwie nieco ponad 14 lat.
Zająłeś się komputerami?
Przede wszystkim, doszedłem do wniosku, że to jest przyszłość: wszystkie moje późniejsze biznesy opierały się na założeniu, iż tworzę kompleksową technologię informatyczną – tyle, że łatwą w użyciu. Ale wtedy zacząłem sprzedawać komputery w Niemczech, importować z Azji, szukać znajomości w Ameryce. Już jako dzieciak mówiłem, że chcę jechać do Ameryki, musiałem to podchwycić po jakimś westernie.
W Niemczech to pragnienie się umocniło: oglądałem „Wall Street” czy „Beverly Hills 90120” i chciałem żyć tak, jak te dzieciaki. W pewnym momencie pojechaliśmy z kumplem na dwa miesiące do USA. Jakiś czas po powrocie zaoszczędziłem trochę pieniędzy, zamknąłem firmę w Niemczech i przyjechałem tutaj.
Odpuszczając sobie zbliżającą się maturę i bez pewności, co dalej...
Rzeczywiście, zaoszczędzone w Niemczech pieniądze szybko się skończyły. Za wszystko musiałem płacić gotówką: tani samochód za jakieś 3 tys. dolarów, przedpłata za sześć miesięcy za mieszkanie. Szybko się spłukałem i żyłem za trzy dolary dziennie.
Niezły start.
Nigdy nie narzekałem. Byłem w kraju, w którym chciałem być. Trzy dolary na fast-food wystarczały. Parkowałem samochody, czyściłem dywany, byłem kelnerem, a jak chciałem odpocząć, szedłem do parku pograć w piłkę.
I wtedy!...
Wkrótce po przyjeździe trafiłem do Internet Communications, jednej z pierwszych firm świadczących usługi web hosting. Technicznie rzecz biorąc, założył ją mój kolega, który widział, co robiłem w Niemczech. Przyłączyłem się do firmy jako mniejszościowy, 20-procentowy udziałowiec. Na początku nie było łatwo, to nie były czasy, kiedy tak łatwo rozwijano i sprzedawano spółki, inwestorzy też się nie tłoczyli.
Ale zaczął się internet, a w 1998 roku sprzedaliśmy biznes. Byłem milionerem, byłem wdzięczny za ten podarek od losu: kupiłem auto za 24 tys. dolarów, przyjemny – jak na Amerykę – dom. Miałem jednak w umowie sprzedaży trzyletni zakaz powrotu do web hostingu, więc inwestowałem. W firmę człowieka, który dał mi pierwszą szansę, w firmę, która nas wykupiła, w nieruchomości.
To chyba dobrze, zdywersyfikowany portfel...
Niestety. To były te czasy, kiedy wszyscy pytali tylko o jedno: ile z tego będzie. Fundusz VC japońskiego Softbanku zainwestował w moją firmę. Wszyscy powtarzali: idź na giełdę. I w 2001 roku wszystko upadło...
Chyba w 2000 roku?...
Wtedy pękła bańka. Zacząłem tracić na akcjach. Potem zacząłem tracić na nieruchomościach, które miały na mnie pracować. Mój biznes wcześniej radził sobie nieźle, ale jego klientami były firmy internetowe i banki. Te pierwsze zaczęły padać po pęknięciu bańki, te drugie zawiesiły korzystanie z usług po 11 września. Zamknąłem firmę. W październiku 2001 roku nie wiedziałem, jak zapłacę kolejną ratę kredytu mieszkaniowego – 2100 dolarów.
Wtedy ustaliłem sobie zasady, których trzymam się do dziś. Pracuję tylko z dobrymi ludźmi, tworzę produkt wartościowy dla klientów, nie koncentruję się na pomnażaniu pieniędzy. Musiałem sobie powiedzieć: pieprzyć to, chodzi mi o to, co chcę robić, a nie o pieniądze. Z perspektywy lat muszę powiedzieć, że to była doskonała refleksja, w świetnym momencie – wciąż byłem bardzo młody.
Łatwo powiedzieć.
A jednak. Mój zakaz konkurencji na rynku web hosting dobiegł już wtedy końca: spojrzałem na ten rynek, nikt nie rozwinął na nim produktu, który byłby rzeczywiście łatwy w użyciu. Zacząłem od początku.
Stwierdziłem, że chcę stworzyć Windowsa web hostingu – tak prostego, by każdy mógł go używać. Sprzedałem resztkę posiadanych akcji, wyszło tego 6000 dolarów. Zająłem się programowaniem, kupiłem kilka serwerów, wydrenowałem kartę kredytową, żeby zapłacić ludziom i kupić jakąś reklamę. W piwnicy mojego domu stworzyliśmy witrynę internetową, a gdy zaczęliśmy działać – wynająłem najpierw małą szafkę na serwery, a potem biurko. Mieliśmy biurko, szafkę i 100 dol.
I bum.
E tam. Najpierw mieliśmy jednego klienta dziennie, w pewnej chwili trzech. Wciąż pamiętam, jak powiedziałem mojej dziewczynie, a dziś żonie: „mieliśmy dziś trzech klientów!” A potem pięciu, potem dziesięciu. Stworzyłem nowy software – i mieliśmy 5000 klientów miesięcznie. Po roku mieliśmy 60 tysięcy klientów... Bez żadnego finansowania.
American Dream.
Raczej reality. Z czasem przybywało mniejszych i większych firm, które uruchamiały podobne usługi. Przeczytałem gdzieś, że pofragmentowane branże nieuchronnie się konsolidują. Znalazłem więc w Bostonie spółkę z dobrą technologią, ale znacznie mniejszą od nas – i to było Endurance. Połączyliśmy się, a ja byłem największym udziałowcem. Zaczęliśmy przejmować na lewo i prawo kolejne spółki.
W 2011 roku Endurance International kupił fundusz Warburg Pincus oraz bank Goldman Sachs.
Za prawie miliard dolarów... Tak, mógłbym prowadzić tę firmę do dziś, ale chciałem budować nowe produkty i zmieniać technologie, a nie zajmować się przejmowaniem. Pozostałem tylko w zarządzie.
Co można zrobić w takim momencie?
W 2008 r. bezpieczeństwo witryn było na niskim poziomie, ludzie narzekali. Wtedy założyłem SiteLock. Chcieliśmy stworzyć takiego antywirusa dla witryn. Dziś ta firma chroni 8 milionów witryn na całym świecie. Mamy 80 proc. udziału w rynku zabezpieczenia witryn. Wszyscy nas używają, w ponad 100 krajach, również w Polsce. Pracuję do dziś nad tym biznesem, widzę w nim długoterminową przyszłość, a komunikacja biznesowa to olbrzymi rynek.
Innych pomysłów, czy kuszących rynków, chyba ci jednak nie brakuje?
Gdy zaczynałem, byłem „seryjnym przedsiębiorcą”. Zawsze jednak podziwiałem Billa Gatesa czy Steve'a Jobsa: zaczęli jakiś biznes i prowadzili go przez całe życie. Praca, która sprawia mi radość, to wypracowywanie technologii biznesowych, przydatnych dla laików. Robię to w SiteLock, w Nextiva. Chcę tę spółki prowadzić, przejmować inne – i stworzyć największą firmę komunikacji biznesowej w USA i na całym świecie. Nie przychodzę do pracy dla pieniędzy: wszystko reinwestuję w firmy.
To może zainwestujesz w Polsce? Nad Wisłą na talenty polują wszyscy giganci z branży IT?
Rozważamy coś takiego. Nawiązaliśmy już kontakty w Rosji czy na Ukrainie, teraz przyglądamy się Polsce: żeby otworzyć tu lab R&D na kilkadziesiąt, może dwieście osób. W tym roku będziemy robić taki rekonesans.
Piszą o tobie jako o miliarderze. Rzeczywiście tyle warte są twoje firmy?
Cóż, kiedy sprzedawałem Endurance przynosił 300 mln przychodów, dziś przynosi 1,2 mld dol. Nextiva ma dziś obroty rzędu 100 mln dol. I szybko rosną: 60 proc. w zeszłym roku. SiteLock ma około 50 mln przychodów. Miałem już na nie poważne oferty – tyle że ja ich nie sprzedaję. Gdyby przyjąć obroty i wielkość moich firm w stosunku do rywali, gdyby ktoś chciał mi złożyć ofertę wykupu – byłoby to pewnie jakieś 500-750 mln dolarów. Gdybyśmy poszli na giełdę rynek wyceniłby nas zapewne na jakieś 1,2 do 2 miliardów dolarów.
Nieźle.
Wierzę, że wciąż jesteśmy start-upem. Dopiero technologie, które planujemy pokazać na jesieni, przedefiniują nasz biznes i wystrzelą na zupełnie inny poziom. Pracowaliśmy nad nimi od dobrych pięciu lat. Ale mimo że mamy 100 mln obrotów, pięciuset pracowników – wciąż jesteśmy start-upem.
Richmond, Mountain View. Będziecie „firmą ze Scottsdale”? Nie z Doliny?
Zaczynałem w Kaliforni, w Santa Monica, owszem. Ale tam było bardzo trudno o pracowników, a potrzebowaliśmy wielu. Poza tym nasze data center było w Kaliforni, a więc miejscu, gdzie ziemia trzęsie się wyjątkowo często. Chciałem mieć data center w jakimś miejscu bez kataklizmów.
Przyjechałem więc kiedyś do Arizony, kupiłem tu budynek. Potem pojawiła się propozycja, żeby ludzi szukać tutaj, a nie w Dolinie Krzemowej. W końcu mieliśmy ich więcej tu niż w Kaliforni. Przenieśliśmy tu centralę firmy. Tu kupiłem ten dom, a potem stwierdziłem – przecież już tu żyję, tu poukładałem sobie życie. Tu zakładałem kolejne firmy i tak, jesteśmy takim Google of Arizona. Nie planowałem tego, ale podoba mi się: teraz tu jest mój dom.