Całe życie strawione na ucieczkę przed komornikiem i dorywcze, płacone gotówką prace na czarno – taki los do niedawna czekał zadłużonych po uszy Polaków. Odkąd jednak przepisy o upadłości konsumenckiej zostały zliberalizowane w 2014 roku, rodacy zaczęli z nich korzystać: nowy start wybrało w ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy tego roku niemal trzy tysiące osób. Prawnicy, z którymi rozmawialiśmy, zakładają, że to dopiero początek.
Skokowy wzrost to efekt zmian w przepisach sprzed dwóch lat: wcześniej upadłość konsumencką mogli ogłaszać wyłącznie dłużnicy, którzy popadli w kłopoty z powodów przez siebie niezawinionych. Poza tym skorzystanie z takiej procedury oznaczało najczęściej utratę całego posiadanego majątku. Obecne przepisy znacząco zmieniają sytuację dłużnika: może on korzystać z procedury nawet jeśli w długi popadł z powodu niedbalstwa, ma szansę zachować choćby część majątku, procedura jest tańsza i umożliwia dogadanie się dłużnika i wierzycieli.
Żeby ocenić skalę zjawiska, wystarczy otworzyć Monitor Sądowy i Gospodarczy, gdzie publikowane są orzeczenia o upadłości. W ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy tego roku było ich tam aż dwukrotnie więcej niż w analogicznym okresie zeszłego roku. Z kolei „Gazeta Wyborcza”, powołując się na dane Biura Informacji Kredytowej oraz BIG InfoMonitor podaje, że co piąta osoba ogłaszająca upadłość konsumencką nie radzi sobie m.in. z kredytem mieszkaniowym albo konsumpcyjnym wziętym w bankach lub firmach pożyczkowych. Średnio wysokość zaległości osób, z kredytem mieszkaniowym na barkach, waha się pomiędzy 480 a 580 tys. złotych.
Spirala długów
Odnotowany w statystykach dwukrotny wzrost, to zaledwie początek. – Kiedy po raz pierwszy weszły w życie przepisy regulujące upadłość konsumencką, w 2009 roku, przez pięć lat było zaledwie sześćdziesiąt takich przypadków. Ale gdy dwa lata temu zliberalizowano prawo, do końca roku po zmianach uzbierało się sto upadłości, w następnym roku było ich w sumie 2000, a w tym roku, jeżeli utrzyma się obecne tempo, dojdziemy do 4000 – mówi INN:Poland mecenas Mateusz Medyński z kancelarii Zimmerman i Wspólnicy Sp. K.
– Ci, którzy upadają, to tylko częściowo nowe przypadki. W większości to ludzie, którzy od dawna borykali się z kłopotami. Mamy sprawy jeszcze z lat 90 – tłumaczy. – W tej chwili można powiedzieć, że to rozładowywanie korka: wielu z tych ludzi od dawna czekało na to, by można ich było uratować i oddłużyć. Najpierw nie mogli tego zrobić, potem nie wiedzieli, że istnieje taka możliwość, albo się wstydzili. Dopiero teraz ta lawina zaczyna ruszać – kwituje.
– Trend jest zauważalny. W naszej kancelarii na bazie poprzednio obowiązujących przepisów (do 2014 r. - przyp. red.) w zasadzie zapytań o upadłość nie było, może jedno w roku. Teraz zaczęły się pojawiać: kilka czy kilkanaście w roku – sekunduje mu Radosław Płonka z Kancelarii Płonka Ozga. – Generalnie, należy pozytywnie ocenić tę zmianę – ani wierzyciele, ani państwo nie mają interesu w tym, by osoba, która popadła w spiralę długów, została w tej sytuacji do końca życia – uzupełnia.
Innymi słowy, chodzi bardziej o dostępność narzędzi pozwalających upaść niż fatalny stan naszych portfeli. Rzeczywiście, na wprowadzenie upadłości konsumenckiej do polskiego prawa przyszło nam czekać dosyć długo. Być może dlatego, że zredukowanie, czy nawet umorzenie konsumenckich długów, przez wiele lat wydawało się Polakom niesprawiedliwe. Dziś ten mechanizm jest dostępny wyłącznie dla tych, którzy nie prowadzili działalności gospodarczej i nie ponoszą winy za swoją niewypłacalność.
– Dla wszystkich, którym powinęła się noga, mówiąc kolokwialnie – precyzuje Radosław Płonka. – Dla tych, którzy działali w dobrej wierze, zakładali, że spłacą kredyt, a nie przygotowali się na jakiś nieoczekiwany scenariusz. Według poprzednich przepisów taką okolicznością łagodzącą były w zasadzie tylko nadzwyczajne kataklizmy: nieprzewidziana choroba, klęska żywiołowa. Teraz przesłanki są łagodniejsze – podsumowuje.
A jednocześnie, według mecenasa Płonki, ustawa stara się wciąż uwzględniać interesy wierzyciela, na tyle, na ile to możliwe. Odzyskuje on część należności, a dłużnik ma szansę wyjść z szarej strefy. Bywało zresztą i tak, że długi spadały na jego spadkobierców. – Biorąc pod uwagę skalę kłopotów dłużników, wysokość ich zadłużenia i to, jak dużej części społeczeństwa problem dotyczy, upadło dotąd niewiele osób. Potencjał jest dużo większy – ucina.
Brytyjski wzorzec
Potencjał jest dużo większy, ale też nie sposób oprzeć się wrażeniu, że jeżeli upadłość konsumencka się upowszechni, chętnie będą z niej korzystać osoby prowadzące rozrzutny styl życia – czy nawet oszuści, działający z rozmysłem. – Polacy jako naród są szalenie pomysłowi, więc jeżeli pojawia się okazja, to jestem przekonany, że wcześniej czy później ktoś spróbuje maksymalnie ją wykorzystać – śmieje się mec. Medyński. – Już teraz można zauważyć stopniowy trend do tego, by całą rodzina brała kredyty na babcię, a potem babcia pójdzie się oddłużyć. Jaki sędzia nie miałby serca, by nie wesprzeć biednej emerytki? Takie przypadki się zdarzają, choć na razie sporadycznie – podsumowuje.
– Nie spotkaliśmy się jeszcze z czymś takim w naszej kancelarii – zastrzega z kolei Radosław Płonka. – Ale takich praktyk nie można wykluczyć, każdy system można próbować obejść. Tu na straży powinien stać sąd: ma narzędzia do tego, by ustalić, czy przyczyny upadłości były obiektywne i czy dłużnik zachował należytą staranność. Dłużnik musi się przecież wykazać przed sądem: powołać świadków, pokazać dokumenty. Jeżeli sąd będzie czujny, trudno będzie wprowadzić go w błąd – mówi.
Może być trudniej, kiedy upadłości konsumenckich będzie wielokrotnie więcej. A będzie. – Polacy w ogóle mają niską kulturę prawną: niewiele wiedzą na temat przepisów. Ale to prawo powoli zaczyna się przebijać do publicznej wiadomości. Część ludzi o nim nie wiedziała – to się dowie. Część się wstydziła, bo wstyd to wciąż istotny czynnik powstrzymujący ich przed upadkiem, to przełamie wstyd – opisuje Mateusz Medyński. – Ostrożne szacunki zakładają, że w Polsce możemy się spodziewać około 10 tysięcy upadłości konsumenckich rocznie. Taki poziom byłby zdrowy i bezpieczny dla gospodarki – zaznacza.
Ale może być i gorzej. W modelu bardziej restrykcyjnym – stosowanym w Niemczech, gdzie upadłość jeszcze od czasów XIX-wiecznego kupiectwa była uznawana za coś stygmatyzującego – liczba upadłości konsumenckich w 2015 r. przestrzeliła poziom 107 tysięcy. – Po drugiej stronie spektrum są Brytyjczycy, którzy mają znacznie łagodniejsze podejście do upadłości. I, o dziwo, tam upadłości ogłasza się mniej więcej około 40 tysięcy rocznie – mówi Medyński.
– Polska liberalizacja była w większym stopniu wzorowana na podejściu brytyjskim niż niemieckim: w interesie państwa jest to, by niewypłacalnym klientom pomóc – kontynuuje ekspert. – Bo nawet z punktu widzenia skarbu państwa jest bardziej opłacalne, by dłużnik wyszedł z podziemia i zamiast całe życie ukrywać się przed komornikiem i zarabiać na czarno, zaczął płacić podatki. Wygląda na to, że to działa – kwituje.