324 tysięcy przedsiębiorców grozi zamknięciem swoich firm, kolejne 198 tysięcy może przenieść się za granicę. A to dopiero początek – do takich wniosków doszli autorzy opublikowanego przez Związek Przedsiębiorców i Pracodawców raportu „Nieuczciwe praktyki ministerstwa finansów w stosunku po przedsiębiorców”. Raport ten jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Na biznes spadła w tym roku cała plaga kłopotów: od kontroli wszelkiego rodzaju, przez kłopoty z pozyskaniem pracowników po presję ze strony szarej strefy.
Jeszcze cztery miesiące temu firmy typu fast-food – od popularnych hamburgerowni po panów z kanapkami, odwiedzających biurowce w większych miastach – rozliczały się z fiskusem przy uwzględnieniu stawki 5 proc. Było to możliwe, gdyż przedsiębiorcy klasyfikowali swoją działalność jako „sprzedaż gotowych posiłków lub dań”. Mieli na to „podkładkę”: liczne interpretacje indywidualne, o które prosili poszczególni przedsiębiorcy. Jeszcze w styczniu konstruowano takie interpretacje w oparciu o dotychczasowe stanowisko resortu finansów.
Relatywnie spokojna egzystencja panów z kanapkami skończyła się 24 czerwca. Tego dnia minister finansów wydał interpretację ogólną: z jasno wyłożoną tezą, iż fast foody powinny być opodatkowane stawką 8 proc., gdyż tworzą produkty przeznaczone do bezpośredniej konsumpcji. Kwestia odpowiedniej rubryczki w PKWiU (Polskiej Klasyfikacji Wyrobów i Usług): czy chodzi o „gotowe posiłki i dania” (5 proc. VAT) czy też o „usługi związane z wyżywieniem” (8 proc. VAT).
W czym rzecz? Otóż w tym, że dopóki robisz kanapkę, którą konsument weźmie w rękę i zabierze ze sobą – płacisz podatek 5-procentowy. Wyższa stawką związała się – w powszechnym odczuciu – z usługą restauracyjną: podaniem dania, które klient zacznie jeść od ręki. Od czerwca, według stanowiska resortu finansów, to czy danie jest mrożone, pakowane próżniowo, czy jest to kanapka czy frytki z napojem, czy serwujesz je w miejscu ogólnodostępnym, czy są tam stoliki i krzesła, jakaś toaleta – to wszystko przestało mieć znaczenie. Kanapka od pana na korytarzu jest jak obiad w knajpie, a nie jak słoik z bigosem w sklepie.
Dużych urzędnicy nie zaczepiają
– W rezultacie cały szereg małych punktów staje przed widmem bankructwa – dowodził podczas prezentacji raportu wiceprezes Związku, Marcin Nowacki. – Kwota zaległości podatkowych i odsetek jest po prostu wyższa niż ich rezerwy finansowe – dodawał. Jak mówi INN:Poland prezes ZPP Cezary Kaźmierczak, trudno jest szacować skalę przypadków, w których kontrolerzy nakładają kary za przeinterpretowany podatek. – Są dwa rodzaje zmian interpretacji. Po pierwsze, to przypadki pojedynczych firm. I to jest taka praktyka, którą trudno nam oszacować. Pojawia się często, ale trudno powiedzieć, jak dużą grupę firm obejmuje – mówi.
Nie ukrywajmy: przykład firm produkujących i dostarczających kanapki to zaledwie wierzchołek góry lodowej. Zaledwie w zeszłym tygodniu znany producent galanterii skórzanej – firma Wittchen – przyznała w specjalnym oświadczeniu, że kontrola skarbowa zakwestionowała firmowe rozliczenia podatków jeszcze z 2011 roku. W efekcie UKS wydał dwie decyzje, na mocy których Wittchen miałby zapłacić około 7 mln złotych – w czym mieści się zarówno sama zaległość, jak i odsetki z pięciu lat. To niemal jedna trzecia ubiegłorocznych zysków firmy.
Z perspektywy menedżerów firmy galanteryjnej sytuacja wygląda dokładnie tak, jak opisali to eksperci ZPP: przez lata Wittchen posługiwał się indywidualną interpretacją podatkową, która posłużyła do takich, a nie innych rozliczeń z fiskusem. Teraz firmie pozostaje jedynie apelacja. – Wittchen jest wyjątkiem. Urzędnicy skarbowi zazwyczaj takich firm nie zaczepiają – mówi nam Kaźmierczak. Przecież w sądzie można przegrać.
Ale nie wszystkich jednak stać na sądowe batalie. Analitycy ZPP opisują losy firmy Nexa z Zamościa. – Wskutek przedłużających się postępowań kontrolnych, firma utraciła płynność finansową i musiała zakończyć swoją działalność. Pracę straciło 170 osób – kwitował Jakub Bińkowski z ZPP. Związek zarzuca też władzom państwa, że walczą z nadużyciami i przestępstwami – jak np. karuzele VAT-owskie czy wykorzystywanie luk podatkowych – kosztem przedsiębiorców, np. poprzez opóźnianie zwrotu VAT, tudzież konsekwencje dla kontrahentów firm, które nieświadomie współpracowały z firmami łamiącymi prawo. – Dochodzimy do sytuacji absurdalnej, w której podatnik, poza ryzykiem biznesowym, które ponosi nawiązując relacje handlowe z nieuczciwym kontrahentem, naraża się na odpowiedzialność za zaległość podatkową – podkreśla Marcin Nowacki.
Najbardziej wstrząsające są jednak wyniki sondażu, którym ZPP zilustrował swój raport (ankietowanych było ponad pół tysiąca firm). Zgodnie z nimi jedynie co piąty (22 proc.) przedsiębiorca z sektora małych i średnich firm ma zamiar dalej działać bez zmian. Ale już 15 proc. ma zamiar ograniczyć działalność, by ograniczyć ryzyko. Zamknąć firmę chce 18 proc. respondentów, przenieść firmę zagranicę – 11 proc., przejść do szarej strefy – 6 proc., podjąć inne działania – 4 proc. Co czwarty jeszcze nie wyrobił sobie zdania w tej sprawie.
Lista plag biznesowych
Analitycy Związku przełożyli to na realia całego sektora MiŚP. W takim ujęciu wyniki sondażu oznaczałyby zamknięcie 324 tysięcy firm, w przypadku 270 tysięcy oznaczałyby ograniczenie działalności, w 198 tys. przypadków – przeniesienie działalności za granicę, w 108 tys. – przejście do szarej strefy. – Taka decyzja wiąże się z sytuacją, w której kogoś to dotknie osobiście. Przedsiębiorcy to ludzie, którzy działają w oparciu o własne doświadczenie – kwituje Kaźmierczak.
Byłoby przesadą stwierdzić, że takie nastroje środowisk biznesowych są jedynie skutkiem zmagań z ministerstwem finansów i kontrolerami skarbowymi. Trafniej byłoby rzec, że to rozłożone w czasie skutki całego otoczenia, w jakim muszą działać polscy przedsiębiorcy. W przeprowadzonym w październiku badaniu Business Centre Club biznesmeni zrzeszeni w tej organizacji narzekali na znacznie więcej niekorzystnych czynników niż respondenci badań przygotowanych przez ZPP.
Czołową bolączką polskiego biznesu – według BCC – jest system podatkowy, który powinien zostać uproszczony i ujednolicony. Nie mniejszy kłopot stanowi niespójne prawodawstwo – częste zmiany legislacyjne, niespójność przepisów, które nie tylko wywołują konieczność wprowadzania strategicznych zmian, podważaj zaufanie do państwa, niszczą długofalowe plany przedsiębiorstw. Do tego należy dorzucić system edukacyjny, które nie jest w stanie „wyprodukować” koniecznej ilości wykwalifikowanych pracowników – aż 72 proc. ankietowanych ma kłopot ze znalezieniem odpowiednich ludzi.
– Oczywiście, polscy biznesmeni nie podejmują decyzji na bazie jakiejś jednej przyczyny. To jest cały splot różnego rodzaju rzeczy – podkreśla Cezary Kaźmierczak. W badaniu BCC powraca również temat kontroli: 58 proc. przedsiębiorców skarży się nie tylko na nadmierną liczbę, ale i czas trwania kontroli. W ponad 45 proc. ankietowanych firm w ciągu roku przeprowadzanych jest od dwóch do pięciu kontroli. Ba, w 15 proc. firm „przydarza się” od pięciu do dziesięciu kontroli. Na drugim biegunie jest 12 proc. biznesów, które nie doświadczyło kontroli w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy. Zresztą, umówmy się: kontrole to nie byle pikuś – w co czwartej firmie kontrolerzy siedzą przez 2-3 tygodnie, w 6,5 proc. - od 4 do 5 tygodni. W 3,3 proc. kontrole trwały... ponad miesiąc.
– Nadmiar instytucji kontrolnych (naliczyliśmy ich czterdzieści) oraz zbyt częste i przeciągające się kontrole dezorganizują pracę firm – kwitował Marek Goliszewski, prezes Business Centre Club. – Wcześniej, dobrą praktyką były kontrole zapowiadane z mocy ustawy. Obecnie takiej praktyki nie ma, co rodzi nieufność między biznesem a państwem, między przedsiębiorcą a urzędnikiem – dorzucał. Jego zdaniem, to hamuje proces inwestycji. – A jak nie będzie inwestycji i miejsc pracy, nie będzie wzrostu gospodarczego, wystarczających wpływów podatkowych do budżetu i zabraknie pieniędzy na plan Morawieckiego. Przedsiębiorcy oczekują stabilnych warunków do działania i bardziej spójnej, długofalowej polityki rządu – podsumowywał. Czekaj tatka latka?