Plan minimum: stworzyć dogodną alternatywę dla hipermarketów i walczyć w obronie interesów polskich przedsiębiorców, prowadzących pojedyncze punkty, narażonych na praktyki nieuczciwej konkurencji. Plan maksimum – do początku przyszłego roku stworzyć „największą polską sieć handlową”. Dzisiaj w Polskiej Grupie Supermarketów jest już około sześciuset sklepów, firma próbuje lobbować w interesie rodzimych kupców, ba!, próbuje tworzyć własne marki. Osiedlowych sklepików nie ocali, ale kilku większym polskim firmom rzuciła w ostatniej chwili koło ratunkowe.
Jeżeli spojrzeć na strony internetowe Grupy, trudno oprzeć się wrażeniu, że PGS jest taktycznym sojuszem środowiska polskich średnich przedsiębiorców przeciw rynkowej dominacji zachodnich sieci handlowych – od Biedronki i Lidla począwszy, na Carrefour i Tesco skończywszy. Polska Grupa Supermarketów nie umieszcza na swoich stronach informacji o boczku w promocyjnej cenie, albo weekendzie azjatyckim czy chociażby podhalańskim. Ani słowa o produktach, za to sporo o misji.
Kierowana przez Michała Sadeckiego Grupa nie jest na rynku nowicjuszem. Istnieje już czternaście lat, jak można wyczytać na jej witrynie obroty wszystkich zrzeszonych w niej sklepów – wśród których są też znane lokalnie sieci, jak Top Market, Delica, Minuta8 – przyniosły w ubiegłym roku 3,5 miliarda złotych obrotu, a w sześciuset marketach sieci pracuje w sumie około 10 tysięcy osób. I najwyraźniej wygląda na to, że jakieś dwa lata temu liderzy Grupy doszli do wniosku, że czas docisnąć pedał gazu: PGS zaczął się pojawiać w przestrzeni publicznej, formułować własne propozycje rozwiązań systemowych, angażować się w kampanie, które moglibyśmy nazwać alterglobalistycznymi. Grupa zaczęła drugie życie.
Nikt nie stawiał złamanego grosza na Biedronkę
Z wspomnianym ambitnym celem. – Na zdrowy chłopski rozum coś takiego nie może się udać, bo ciężko jest niezależnym graczom zebrać siły i środki – mówi INN:Poland Zbigniew Kmieć, ekspert Związku Przedsiębiorców i Pracodawców, specjalista w dziedzinie konkurujących na polskim rynku sieci handlowych. – Nie tylko o finanse chodzi lecz też środki marketingowe czy wyróżniki rynkowe. Z drugiej strony, nie ma mądrych: w Polsce zdarzały się już rzeczy z pozoru dziwne. Jak Biedronka wchodziła do Polski też nikt nie postawiłby na nią złamanego grosza. Nie lekceważmy więc PGS. Ja jestem z Biłgoraja, tam powstało kilka dużych biznesów i czasem okazuje się, że właśnie taki gracz dostrzega coś, czego nie widzą inni – dodaje.
Grupie nie wszystko się chyba udaje: gdy spojrzeć na wypowiedzi prezesa Michała Sadeckiego sprzed roku z okładem, odnajdziemy choćby informację o tym, że sieć planuje rozszerzenie liczby supermarketów z sześciuset do 660. Wygląda na to, że w 2016 roku celu nie udało się zrealizować, a liczba sklepów pozostała na dotychczasowym poziomie. Na początku tego roku stawka została podbita: w 2017 roku PGS ma się rozrosnąć do 700 sklepów.
To nie musi być marzenie ściętej głowy. PGS wydaje się mieć kilka atutów dla niezależnych – dotychczas – przedsiębiorców. Przede wszystkim może być grupą zakupową, mającą siłę przebicia w negocjowaniu możliwie najniższych cen dla wszystkich swoich członków. – To niesamowicie skuteczne narzędzie, choć tworzenie grupy zakupowej to co innego niż bycie takim Lidlem, z możliwością choćby ekspansji zagranicznej – podkreśla Kmieć. – Natomiast mam też nadzieję, że oni stracą orientacji w rynku lokalnej żywności, siła tego rozdrobnionego handlu tkwi w orientacji w terenie. W Warszawie możemy nie dostrzegać sklepów z Grupy, ale wystarczy pojechać do, dajmy na to, Żyżyna, Garwolina czy Łowicza, by zobaczyć, jak oni funkcjonują na rynku lokalnym – kwituje.
Kluczowa wydaje się być psychologia: Grupa odpowiada na ważną potrzebę swoich członków. – To ludzie, którzy otwierali swoje biznesy najczęściej w latach 90. Oni potem poczuli się zostawieni samym sobie w obliczu ofensywy wielkich sieci, widzieli jak ktoś w szybkim tempie uzyskuje nad nimi olbrzymią przewagę konkurencyjną – mówi nam ekspert Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. – W tym środowisku panuje dziś powszechne przekonanie, że „coś z tym trzeba zrobić”. To ogromna potrzeba, bo ci ludzie często zainwestowali w biznes całe swoje rodzinne oszczędności, nabrali kredytów na rozpoczęcie działalności, żyli z tego, co udało im się stworzyć. Teraz, od paru lat w oczy zagląda im strach. A to siła, której nie można lekceważyć – podsumowuje.
Polityka to narzędzie konsolidacji
I Grupa broni swoich członków, jak umie. Gdy wraz z końcem 2015 roku do władzy doszło Prawo i Sprawiedliwość, zaczęła się dyskusja o podatku obrotowym. PiS proponował urawniłowkę – 2 proc. podatku dla wszystkich graczy wielkopowierzchniowych. PGS, zrzeszająca sklepy o powierzchni od 200 do 600 metrów kw., zaproponowała wprowadzenie progów podatkowych uzależnionych od wielkości obrotów – od 0,10 do 6,5 proc.
PGS stanęła też po stronie rządu i „Solidarności” w sprawie zakazu handlu w niedzielę. Ucieszyła się z podniesienia płac i stawek minimalnych, w nadziei, że więcej pieniędzy w portfelu przełoży się na większe obroty sklepów. Pojawiła się w gronie największych oponentów umów o wolnym handlu z Ameryką i Kanadą, TTIP i CETI. - Ich przedstawiciele rzeczywiście starali się aktywnie uczestniczyć w pracach w Sejmie. Tak samo zresztą, jak reprezentanci dużych zagranicznych sieci handlowych – przyznaje też Zbigniew Kmieć.
– Uważam jednak, że polityka to w przypadku PGS narzędzie konsolidacji – dodaje też ekspert. – To pragmatycy. Może nie mają takiego doświadczenia w public relations, jak ich wielcy konkurenci, ale każdy w naturalny sposób próbuje różnych środków nacisku na cele, które są dla niego istotne. Przy czym ich sytuacja ekonomiczna jest ważniejsza od kolorów politycznych – kwituje.
Grupa umie jednak szybko się uczyć, na wszystkich polach. W tym tygodniu zapowiedziała pojawienie się własnego brandu, który zapewne miałby się znaleźć na półkach wszystkich sklepów należących do PGS. To produkty o odrobinę niecodziennej nazwie „O! Dobre Pewne Twoje”. W planach są alkohole pod własną marką i zapewne jeszcze kilka innych projektów.
Zapowiadana jest ekspansja „geograficzna”. PGS jest dziś mocna w centrum i na wschodzie kraju – na Mazowszu, Lubelszczyźnie, Pomorzu, Warmii, Kujawach, Podlasiu i w łódzkiem. Natomiast z pojawiających się w ostatnich miesiącach informacji wynika też, że Grupie marzą się kolejni członkowie – tym razem na południu i zachodzie Polski. Gdzie PGS chce szukać nowych partnerów? – Na osiedlach – odpowiadali krótko liderzy Grupy.
Czas kupieckiej Apokalipsy
Nie sposób oprzeć się wrażeniu, że gdyby Grupa nie istniała, trzeba byłoby ją wymyślić. „Rok 2017 będzie rekordowy pod względem wartości fuzji i przejęć na globalnym rynku dóbr konsumenckich i w handlu detalicznym” – można przeczytać w opublikowanym niedawno raporcie firmy AT Kearney. Na rodzimym gruncie najjaskrawszym przejawem trendu była sprzedaż Żabki, pod młotek mogą trafić Stokrotka i Mila. Wokół niezależnych sklepów, ostatnich wysp indywidualnej inicjatywy kupców z lat 90. w szybkim tempie rosną lasy sieciowych marketów. Najpewniej, kto będzie próbował ciągnąć dalej w pojedynkę, nie przetrwa konkurencji cenowej z sieciami.
– A ja myślę, że im większa konsolidacja, tym większe szanse dla niezależnych – oponuje z kolei Zbigniew Kmieć. – O ile nie będziemy mieli do czynienia ze zbyt dużym interwencjonizmem państwowym, przepisami jeszcze bardziej faworyzującymi korporacje, to proces konsolidacji małym graczom nie zagrozi. Może i będą sprzedawać nieco drożej, ale też będą miały całą masę produktów, po które grupy nie sięgną. Na sto procent pojawią się nowe pomysły biznesowe – zapewnia. Pożyjemy, zobaczymy.