Gdyby przewertować dokładnie rodzinne regały, okazałoby się zapewne, że gdzieś wśród książek da się znaleźć upchnięty stary klaser ze znaczkami pocztowymi. Jednak hobby sprzed kilku dekad nie wytrzymało próby czasów: średnia wieku zapalonych filatelistów nieubłaganie się podnosi, sklepy dla nich znikają, a i samych znaczków ubywa. O ironio, rośnie za to rynek znaczków-rarytasów, na których można próbować zarobić.
Dekadę temu klaser można było znaleźć w niemal każdym mieszkaniu. I był on niemało warty. – W latach 70. mój brat za kolekcję znaczków PRL kupił 40 proc. posiadłości w Radości oraz 4 tys. m kw. Placu, 200 m kw. domu i stróżówkę – opisywał na łamach „Pulsu Biznesu” Marek Czelej, ekspert i właściciel jednego z ostatnich sklepów filatelistycznych w Warszawie. – Dzisiaj za ten sam zbiór mógłby kupić metr kwadratowy mieszkania na nowym osiedlu – dorzucał.
W rzeczy samej, gdzieś do połowy lat 90. filatelistyka była hobby masowym: nakładów i sprzedaży mogłyby pozazdrościć magazynowi „Filatelista” niemal wszystkie dzisiejsze czasopisma, katalogi zawierające bieżącą wycenę polskich znaczków wydawanych od 1860 roku wyprzedawały się w ilościach dorównujących lekturom szkolnych, a Poczta Polska w niemałym stopniu żyła z abonamentów, jakie wykupowali zapaleni filateliści.
Oczywiście, aspekt finansowy nigdy nie był drugorzędny – ceny poszczególnych okazów studiowano z uwagą, bo też możliwości kolekcjonerów w PRL były niewielkie, za to z dumą liczono, o ile urosła wartość kolekcji przez ostatni rok. Pasjonatów uważanych za profesjonalnych kolekcjonerów było niegdyś w Polsce prawdopodobnie około 200-300 tysięcy.
Internet dopełnił dzieła zniszczenia
To wszystko zaczęło walić się w latach 90. Dzieci zajęły się komputerami, które umożliwiały wielogodzinną rozrywkę. Rodzice zajęli się karierami i dorabianiem się. Część co bardziej ambitnych kolekcjonerów zniechęciła fala fałszywek, które zaczęły pojawiać się na rynku w latach 90.
– Zmienił się styl życia i dostępność. Dostępność w tym sensie, że znaczki były rodzajem okna na świat, a dziś za stosunkowo niewielkie pieniądze można objechać cały glob. Nie ma powodu, żeby siedzieć w domu przy lampce i oglądać jakieś znaczki – opowiada w rozmowie z INNPoland.pl Zbigniew Korszeń, rzeczoznawca Polskiego Związku Filatelistów.
Dzieła zniszczenia dopełnił internet. – Dokonał weryfikacji: nagle wszelkiego rodzaju aukcje stały się dostępne dla wszystkich. Kiedyś handlarz trzymał zbiory w swojej szafie i dyktował ceny. Dziś wszystko ląduje w internecie, dostępne dla wszystkich. Każdy chce sprzedać, więc licytują się, kto da niższą cenę – dodaje ekspert.
To prawda, wystarczy rzucić okiem na najpopularniejsze portale aukcyjne, by mieć dostęp do dziesiątków tysięcy aukcji. Przytłaczająca większość z nich to transakcje za kilka-kilkanaście złotych, czasem wręcz groszowe.
Bokserzy do góry nogami
Zdarzają się, co prawda, oferty wyjątkowe, np. na Allegro pojawił się kompletny zbiór wszystkich wydanych w Polsce znaczków z lat 1860-2016 za kwotę ok. 70 tysięcy złotych. To nieco taniej niż wycena z „Biblii polskich filatelistów” – katalogu Fischera – wynosząca 90 tys. zł.
Mimo to internauci potraktowali aukcję z obojętnością, skończyła się bez żadnych ofert. Cóż, kolekcja była budowana zapewne na abonamentach – a w ciągu ostatnich dwóch dekad abonamenty straciły na wartości 40-50 proc., zapewne potencjalni kupcy spodziewają się, że będą dalej tracić.
Bo też dawne przykazania filatelisty – że większą wartość ma znaczek „czysty” (bez stempla) i nie skancerowany (bez uszkodzeń: zagięć, naderwań, przybrudzeń) – nie mają już dziś większego znaczenia. Na rynku inwestycyjnym i kolekcjonerskim liczą się niemal wyłącznie rarytasy: znaczki, które wydrukowano w minimalnym nakładzie, albo partie, które mają defekty. No i powinny one być „ubogacone” o stosowny certyfikat specjalisty.
W efekcie pierwszy znaczek w historii – brytyjska „królowa” z 1840 r. – jest relatywnie tani, bo w sumie wydrukowano 68 mln egzemplarzy tego mini-portretu. Podobnie z pierwszym polskim znaczkiem pocztowym czy masowo produkowanymi przez III Rzeszę obiegówkami z portretem Adolfa Hitlera.
Za to najdroższym polskim znaczkiem pocztowym jest jeden z egzemplarzy stosunkowo popularnej serii wyprodukowanej z okazji Olimpiady w Melbourne w 1956 r., na którym postacie bokserów wydrukowano „do góry nogami” w stosunku do reszty znaczka. A najdroższy pojedynczy znaczek na Allegro to zawierający błąd drukarski znaczek z marszałkiem Piłsudskim z 1935 r. (wyceniony przez sprzedającego na, bagatela, prawie 49 tys. zł).
– Na takie znaczki mogą sobie pozwolić ludzie najbogatsi. Dla nich wysoka cena nie jest barierą, wręcz przeciwnie – podkreśla Zbigniew Korszeń.
Kolekcjonerstwo inwestycyjne
Można by zatem powiedzieć, że filatelistyka jako masowe hobby umarła? – To że tysiąc osób pójdzie na pocztę i kupi abonament, nie ma i nie miało żadnego znaczenia, ani dla inwestycji, ani dla kolekcjonowania. Osiemset z nich nawet nie wyjmie potem tych znaczków z kopert, w których przyszły – mówi nam Michał Jankowski, filatelista i rzeczoznawca, właściciel sklepu w Warszawie.
Według niego, to hobby nabiera wręcz wiatru w żagle. – Ostatnio była ogólnopolska wystawa w Poznaniu (Ogólnopolska Wystawa Filatelistyczna „Poznań – 2018” na początku października – przyp. red.). Wypadła nawet lepiej niż wcześniejsza w Warszawie, widać, że ten rynek się rozwija – dorzuca. Ba, stworzone przez niemieckich pasjonatów koło poświęcone polskim znaczkom w Niemczech było jednym z nielicznych na świecie, w których przybywało członków w ostatnim roku.
Trudno zmierzyć rolę, jaką grają w tych procesach inwestorzy. Bowiem dziś o filatelistyce mówi się niemal wyłącznie w kategoriach inwestycji – jak o malarstwie, które kupuje się po to tylko, by trzymać je w sejfie. Nie brak badań, które zachęcają do takiego podejścia, np. firma Stanley Gibbons układa 30 najwyżej wycenianych znaczków świata w indeks GB30: w przypadku rarytasów z tego zestawienia średnioroczna stopa zwrotu z inwestycji za ostatnie cztery dekady ma wynosić 10,5 proc.
Tyle bezwzględna czołówka. Wiadomo, że prężne środowiska filatelistów wciąż funkcjonują w Rosji, Chinach, do niedawna też za ostoje kolekcjonerów uważano Niemcy i Stany Zjednoczone. Na eBay można odnaleźć dziesiątki aukcji znaczków wycenionych na kwoty od kilku do kilkudziesięciu tysięcy dolarów.
Ale ta liga średniaków może być też najbardziej zdradliwa. – Wystarczy dwóch uczestników aukcji, którzy wywindują cenę na niebotyczny poziom, ale to chwilowy efekt – mówi nam jeden z ekspertów. – Następnego dnia taki sam egzemplarz może znowu kosztować tyle, ile wynosiła cena wyjściowa, bo zainteresowanie tym egzemplarzem sprowadzało się do dwóch pasjonatów – dorzuca.
Inwestycyjna pierwsza liga
Pozostaje więc autentyczna pierwsza liga – jak choćby najdroższy (prawdopodobnie) znaczek świata: wyemitowany w 1856 r. na Brytyjskiej Gujanie znaczek z obliczem królowej, o nominale 1 centa (British Guiana 1-cent Magenta), który cztery lata temu sprzedano na aukcji za 9,5 mln dol.
Wiele warte bywają też znaczki emitowane w najmniejszych krajach świata, specjalnych jednostkach administracyjnych, w wyjątkowych okolicznościach historycznych czy politycznych – np. kilka lat temu wzrosło zainteresowanie egzemplarzami chińskimi z najbrutalniejszego okresu rządów Mao. W części przypadków liczą się stemple, coś jeszcze ulotniejszego od znaczków, zwłaszcza jeśli są to tzw. stemple okolicznościowe.
Budowanie kolekcji inwestycyjnej, szczególnie gdy robi się to „od zera”, będzie się wiązać z zatrudnieniem specjalisty w roli doradcy – przestrzegają wyjadacze z tego rynku. Trzeba mieć kapitał początkowy wysokości przynajmniej kilkudziesięciu tysięcy oraz zainwestować w optymalne warunki przechowywania – od profesjonalnych klaserów po pomieszczenia, w jakich znajdą się zbiory. A przede wszystkim – należy poświęcić na to mnóstwo czasu. Innymi słowy, na rynku inwestycyjnym największe szanse mają autentyczni pasjonaci.