Na temat wyjątkowej urbanistyki i architektury Warszawy powstały niezliczone publikacje naukowe, również autorstwa zagranicznych ekspertów. Jednak nietuzinkowość ładu przestrzennego stolicy Polski nie jest w tym wypadku niczym chwalebnym. Warszawa od lat jest przykładem urbanistycznego nieładu i samowoli deweloperskiej. Tymczasem dekady upływają i coraz trudniej za obecny wygląd stolicy winić okres PRL-u.
Ładne miasto, lepsze życie
Najbliższe otoczenie ma wpływ na jakość naszego życia. O wiele przyjemniej żyje się w mieszkaniu, z okien którego rozciąga się widok na piękny krajobraz niż tuż w sąsiedztwie ruchliwej i hałaśliwej ulicy. Również środowisko naukowe i urbanistyczne od lat wskazuje, że estetyczne aglomeracje miejskie i dobra architektura podwyższają jakość życia.
Wystarczy otworzyć Nową Kartę Ateńską i przeczytać zalecenia Europejskiej Rady Urbanistów, by przekonać się, że potrzeba stworzenia środowiska miejskiego, dbającego obok zdrowia i spokoju o wysoką jakość życia, rośnie. Wystarczy li jedynie poprawa źle zaplanowanych przestrzeni i budynków, rewitalizacja zdegradowanej tkanki miejskiej czy dbanie o tereny zielone.
Jednak na takie luksusy nie mają na razie co liczyć Polacy. Polska przestrzeń jest bardzo źle zarządzana, zwłaszcza z powodu chaotycznych lub wybrakowanych planów zagospodarowania. Jak wskazywał ówczesny prezes NIK, Krzysztof Kwiatkowski, powołując się na raport z 2017 roku, obecnie w naszym kraju trwa „wolnoamerykanka ubrana w normy prawne”.
– Polska przestrzeń jest źle zarządzana, a chaos i brak ładu przestrzennego negatywnie wpływają na szeroko rozumianą jakość życia mieszkańców – ocenili urzędnicy NIK po trwającej sześć lat kontroli, badającej planowanie przestrzenne w gminach w całym kraju.
Skutki? Niekontrolowana urbanizacja, brak pełnej ochrony zabytków przyrody, dewastacja ładu przestrzennego i niska atrakcyjność miasta dla inwestorów. Wszystkie bolączki urbanizacyjne i architektoniczne utożsamia stolica, której nieudolnej współcześnie polityce przestrzennej i architektonicznej samowolce poświęcono oddzielny wpis na Wikipedii.
– Chaos urbanistyczny i brak ładu przestrzennego w Warszawie są uznawane za jedną z większych porażek okresu transformacji – przyznaje w rozmowie z INNPoland.pl Mikołaj Kołacz, doświadczony architekt, urbanista z zamiłowania oraz działacz ruchu Miasto Jest Nasze. – Głównymi czynnikami mającym na to wpływ są, mówiąc ogólnie, z jednej strony niska jakość planowania przestrzennego, a z drugiej rażące braki "ilościowe" planów – dodaje.
Coraz trudniej szukać wymówek w PRL-u
Historyczny moment zwrotny w architekturze i urbanistyce Warszawy nastąpił w PRL-u. Z początku monumentalna architektura socrealizmu kontynuowała tradycyjne zasady wielkomiejskiej urbanistyki, jednak w czasach Władysława Gomułki pojawiły się całe osiedla pełne skromnych bloków, a później zabudowa z tzw. wielkiej płyty, które nijak miały się do dotychczasowego stylu urbanistyki w stolicy.
Przełomem mógł być okres transformacji ustrojowej, który niestety spalił na panewce. Jak wskazuje Mikołaj Kołacz, cechą urbanistyki PRL-owskiej był brak poszanowania własności i przekształcanie gruntów w dowolny, centralnie narzucony sposób. Z tego powodu po 1989 roku, w reakcji na wcześniejszą "dyktaturę przestrzenną", nienaruszalną świętością stały się granice działek. Ostatecznie niepisana zasada nienaruszania granic własności za wszelką cenę odbiła się polskiej urbanistyce czkawką.
– Jedną z ważniejszych kwestii jest to, że współczesne polskie planowanie nie reguluje kwestii własności lub reguluje ją w minimalnym i niewystarczającym stopniu, polegającym często tylko na odebraniu części gruntu pod komunikację. Zabudową i infrastrukturą zaś lawiruje się w taki sposób, by nie naruszać terenu własności, co sprawia, że polska urbanistyka jest niezwykle chaotyczna i niefunkcjonalna – dodaje architekt.
Tymczasem lata mijają i niepostrzeżenie nadeszły czasy, w których za bałagan warszawskiej urbanistyki coraz trudniej winić czasy komunizmu. Od dekad trwają prace nad ustawami, mającymi na celu poprawę ładu przestrzennego w Polsce. Każda kolejna kadencja zapowiada gruntowne zmiany w niedoskonałym systemie, jednak, jak zauważa Kołacz, jeszcze nikomu nie udało się „dogonić króliczka”.
– Od kilkunastu lat politycy debatują nad kodeksem urbanistyczno-budowlanym, równolegle mówi się o nowelizacji ustawy o planowaniu i zagospodarowaniu przestrzennym, zaś w międzyczasie rząd PO-PSL praktycznie zlikwidował zawód urbanisty, ponieważ rozwiązał samorządową Izbę Urbanistów. Jednocześnie brakuje miejscowych planów zagospodarowania przestrzennego, a tempo, w jakim one powstają, jest iście ślimacze – podkreśla.
Jednocześnie sporo do życzenia pozostawia sama edukacja urbanistyczna w Polsce, której sporo brakuje do tej wykładanej na najlepszych zagranicznych uczelniach.
– Pod kątem formalnym w edukacji urbanistycznej nie ma zaniedbań. Na politechnikach prowadzony jest kierunek architektura i urbanistyka oraz studia podyplomowe w zakresie urbanistycznym, dodatkowo na uczelniach o profilu uniwersyteckim prowadzone są kierunki z gospodarki przestrzennej. Natomiast z moich obserwacji efektów tego nauczania wynika, że jest ono oderwane od problematyki, jaką podejmuje współczesne planowanie miast i różni się od nauczania w innych uczelniach na świecie – dodaje architekt.
Równocześnie powstaje nowy dokument o nazwie studium uwarunkowań i kierunków zagospodarowania przestrzennego M.St. Warszawy. Mikołaj Kołacz obawia się, że część już uchwalonych planów może stracić z tego powodu ważność, ponieważ miejscowy plan zagospodarowania przestrzennego musi być zgodny ze studium.
Lata stagnacji i zastoju
Do tej pory plany nie pokrywają nawet 40 proc. powierzchni Warszawy. Jeszcze gorzej wygląda to w perspektywie ogólnej - jak wskazywał raport NIK, dotychczas pokryte jest nimi jedynie ok. 30 proc. powierzchni kraju. Ich uchwalanie w ratuszach miast trwa latami.
Bez nich kluczowym dokumentem kształtowania przestrzeni stały się tzw. wuzetki, które często nie są zgodne ze studium zagospodarowania. Dzięki temu deweloperzy budują w miejscach poprzemysłowych, zagrożonych powodzią lub tam, gdzie przekroczone są normy hałasu. Blokowane są również kliny napowietrzające miast, co sprawia, że spaliny i zanieczyszczenia nie mają szansy ujścia. Wycinane są tereny zielone, a obszary objęte ochroną przyrody czy zabytków przekształcane w atrakcyjne dla inwestorów przestrzenie.
– Deweloper nie buduje osiedla po to, by stanowiło ono jego wieloletnią inwestycję, latami przynoszącą dochody. On je buduje i od razu sprzedaje - ergo nastawiony jest na szybki zysk. Jednocześnie pozwolenia na budowę wydaje się w Polsce nie na podstawie kwestii estetycznych czy poprawiających jakość życia, tylko wyłącznie na podstawie wymagań prawnych, podlegających takiej czy innej interpretacji. W efekcie dochodzi do tego, że kompleksy zabudowy mieszkaniowej powstają na terenach o dużej wartości przyrodniczej, jak np. Miasteczko Wilanów. Równie często są to tzw. "sypialnie" bez infrastruktury usługowej czy biznesowej – tłumaczy Kołacz.
Jednocześnie trudno obarczać tym wyłącznie deweloperów, którzy korzystają z luk w prawie i "elastyczności" miejskich włodarzy. – Presja deweloperska polega najpewniej na tym, że deweloperzy, inwestując w grunty, naciskają samorządy, by realizować różne zapisy pod ich dyktando. Jednak jestem daleki od stwierdzenia, że jest to wina deweloperów. Moim zdaniem odpowiedzialność za to ponosi głównie słabość samorządów, które nie wymuszają spójności, różnorodności i nie pilnują planów zagospodarowania – podsumowuje aktywista.