Grillowanie w towarzystwie krowy, z której powstał nasz stek? To wcale nie jest takie science fiction, jak by się mogło wydawać. Mięso in vitro, wytwarzane z warunkach laboratoryjnych z komórek pobranych od zwierząt, już lada dzień może oficjalnie trafić do pierwszych restauracji. A w ciągu kilku lat spokojnie powinniśmy być w stanie kupić je w sklepie. O tym, dlaczego nie ma się co bać mięsa z laboratorium, opowiada w rozmowie z INNPoland.pl dr hab. Piotr Rzymski z Uniwersytetu Medycznego w Poznaniu.
Mam ochotę na mielonego – czy oznacza to, że musi w tym celu zginąć zwierzę?
W tym momencie tak. Bardzo jednak możliwe, że w przyszłości będzie można tego uniknąć. W tej chwili trwają prace nad komercjalizacją możliwości wyprodukowania mięsa bez konieczności zabijania zwierząt, czyli tzw. mięsa in vitro.
Idea stojąca za nim jest bardzo prosta: chodzi o to, że z pobranych od zwierząt komórek, a następnie odpowiednio zróżnicowanych i namnożonych, można otrzymać produkt, który w praktyce jest właśnie mięsem. Pierwszy burger wołowy wyprodukowano zresztą w ten sposób już w 2013 r. w Holandii.
Na naszych stołach jednak laboratoryjne burgery wciąż jeszcze nie zagościły.
Nie da się ukryć, że ich produkcja była wówczas straszliwie droga. Koszt otrzymania jednego burgera wyniósł aż 300 tys. dolarów! Zupełnie nierealne było wtedy myślenie o wdrożeniu takiej technologii na skalę przemysłową.
Od tego czasu jednak cena zaczęła się systematycznie obniżać. W zeszłym roku izraelski start-up Aleph Farms otrzymał stek, którego koszt zamknął się w 50 dolarach. I jasne, to wciąż jest dość dużo – ale przyzna pani, że obniżenie kosztu sześć tysięcy razy w ciągu zaledwie pięciu lat to jest jednak coś imponującego.
Ten trend jest zresztą bardzo ważny, gdyż jeśli w ogóle chcemy myśleć o upowszechnieniu mięsa in vitro, to koszty jego produkcji muszą być porównywalne do produkcji konwencjonalnej.
Dlaczego w ogóle poszukuje się alternatywy dla konwencjonalnej produkcji mięsa? W naszej części świata raczej słyszy się o jego ograniczaniu...
A mimo to zapotrzebowanie na mięso nieustannie rośnie, przede wszystkim w krajach rozwijających się.
Tymczasem w skali globalnej hodowla zwierząt to jedna z najbardziej obciążających, degradujących środowisko dziedzin działalności człowieka. Emituje do atmosfery więcej gazów cieplarnianych aniżeli wszystkie środki transportu razem wzięte, zajmuje ok. 30 proc powierzchni Ziemi, ma podobny udział w zużyciu wody... Ogromna część upraw rolnych nie istnieje zresztą po to, żeby produkować jedzenie bezpośrednio dla nas – ale paszę dla zwierząt hodowlanych.
Domyślam się, że mięso in vitro w porównaniu z produkcją konwencjonalną wypadnie znacznie lepiej?
Dokładnie. Produkcja mięsa in vitro jest o wiele bardziej przyjazna środowisku – chociażby z tego powodu, że nie wymaga zakładania wielkoobszarowych upraw. Do tego mamy ok. 95 proc. mniejsze zapotrzebowanie na wodę i podobnej wielkości redukcję emisji gazów cieplarnianych.
A konkretnych rozwiązań, alternatyw potrzebujemy już dziś. Przy wszystkich prognozach związanych ze wzrostem populacji zwyczajnie nie stać nas na to, aby produkcję mięsa prowadzić w taki sposób jak obecnie.
Zaledwie kilka tygodni temu w jednym z czasopism naukowych ostrzegano, że jeśli do 2030 r. nie ograniczymy produkcji mięsa, niemożliwe będzie osiągnięcie celów klimatycznych, które sobie postawiliśmy.
Dokładnie o to chodzi. Aktualnie mamy na świecie ok. 70 mld sztuk zwierząt hodowlanych. Tymczasem prognozuje się, że w 2050 r. ludzi będzie już 9,5 mld. Aby wszystkich wyżywić, musielibyśmy zwiększyć liczbę zwierząt w hodowli do 90-120 mld rocznie, a to wpłynie na dalszą degradację środowiska.
Ale dlaczego w takim razie w ogóle wytwarzać mięso w laboratorium? Wszak głośno jest ostatnimi czasy o roślinnych substytutach, tworzonych przez takie firmy jak Beyond Meat czy Impossible Foods. Chcą dostarczać na nasze stoły produkty o smaku i wyglądzie mięsa – może więc lepiej iść w tym kierunku, zamiast pieczołowicie odtwarzać prawdziwe mięso w laboratorium?
Nie do końca o to chodzi. Większość produktów bezmięsnych, które mają mięso imitować, jest de facto kupowana przez osoby, które z niego zrezygnowały. Te produkty mogą być bardzo smaczne, ale chodzi o stworzenie realnej alternatywy dla osób, które jedzą mięso, chcą jeść mięso i z tego nie zrezygnują.
Możemy stanąć na głowie planując diety bezmięsne, jednak prawda jest taka, że świat z mięsa nie zrezygnuje. Ono jest silnie wpisane w historię ewolucyjną człowieka, wywołuje wręcz emocjonalne reakcje, a w krajach rozwijających jest symbolem dobrobytu. Jak wspominałem, w skali świata apetyt na mięso cały czas rośnie – dlatego musimy pracować nad rozwiązaniami, które będą zmniejszać koszty środowiskowe związane z tym rosnącym popytem.
Tylko jeśli chcemy wyprodukować prawdziwą alternatywę, powinna być praktycznie nie do odróżnienia od oryginału. Taki Impossible Burger rozczarował mnie dokładnie z tego powodu, o którym pan mówił: twierdzenia o tym, że jest nie do odróżnienia od prawdziwego mięsa, nie wytrzymały konfrontacji z rzeczywistością... Ciekawi mnie więc jak to w sumie jest z mięsem in vitro, czy łatwo jest otrzymać w laboratorium produkt wyglądający i smakujący jak "zwykłe" mięso?
Nie jest to niestety najprostsze. Pierwszy burger wołowy był na przykład zbudowany tylko i wyłącznie z komórek mięśniowych. A przecież wiemy, że oprócz nich w mięsie jest chociażby jeszcze tłuszcz. Tak więc ten pierwszy burger był po prostu... suchy.
Ale powoli radzimy sobie z tymi problemami. Dzięki doświadczeniom medycyny regeneracyjnej, inżynierii tkankowej i technik in vitro hodujemy zarówno komórki mięśniowe, komórki tłuszczowe, fibroblasty, komórki śródbłonka... Wspomniany przeze mnie stek wołowy Aleph Farms wykorzystywał już właśnie te cztery typy komórek.
To w takim razie kiedy będziemy mogli kupić mięso in vitro?
W wybranych, luksusowych restauracjach w Azji może być dostępne nawet w tym roku. Jeśli natomiast chodzi o ogólną dostępność, spokojnie obstawiałbym najbliższe pięć lat.
Możliwość zakupu mięsa wytworzonego z komórek w warunkach laboratoryjnych to wcale nie jest takie science fiction jak mogłoby się wydawać. W USA kończą się właśnie prace nad prawem, które będzie regulować produkty oparte o mięso in vitro, zarówno tam, jak i w Izraelu tego typu produkty pukają już do drzwi komercjalizacji.
A co z Unią Europejską? Nie da się ukryć, że europejskie prawodawstwo jest w kwestiach żywności o wiele bardziej konserwatywne niż amerykańskie.
Firmy europejskie (a w tym momencie zainteresowanych produkcją mięsa in vitro jest ich już kilkadziesiąt) zgodziły się co do tego, aby ostatecznego produktu nie wytwarzać z udziałem jakichkolwiek technik inżynierii genetycznej. Oznacza to, że takie produkty prawie na pewno najpierw pojawią się w USA lub w Izraelu, gdzie takich ograniczeń nie ma, co ułatwia pewne kwestie naukowe.
Jednak porozumienie europejskich firm jest o tyle ważne, że w Europie GMO nie ma politycznego wsparcia. Konieczność zastosowania do produktu przepisów dotyczących żywności genetycznie zmodyfikowanej wiązałoby się z dużym ryzykiem: bardzo łatwo jest taki produkt zablokować, nawet jeśli wszystkie badania dowiodą, że jest bezpieczny.
Natomiast kiedy inżynieria genetyczna nie jest stosowana, do produktu odnoszą się przepisy unijne dla żywności nowej. Wciąż potrzebna jest rekomendacja europejskiego Urzędu ds. Bezpieczeństwa Żywności, jednak po jej uzyskaniu Komisja Europejska praktycznie zawsze głosuje zgodnie z opinią – co nie zawsze miało miejsce w przypadku żywności GM. A na wprowadzeniu mięsa in vitro powinno nam zależeć, bo oprócz problemów etycznych i ekologicznych może rozwiązać też kilka innych...
Aż się boję o to zapytać, ale – jakich jeszcze?
Proces otrzymywania mięsa in vitro jest na przykład znacznie wydajniejszy niż tradycyjny. Aby uzyskać mięso ze zwierzęcia, musimy je hodować przez ok. dwa lata – a po wyizolowaniu komórek produkcja mięsa in vitro trwa zaledwie kilka tygodni.
Inną zaletą tego procesu jest przewidywalność: nie mamy sytuacji, w której nagle pojawia się epidemia ASF i kiedy tylko wykryjemy ją u jednej świni, od razu trzeba wybić kilka tysięcy zwierząt z całego stada. Przy zachowaniu pewnych warunków sterylności możemy też spokojnie zrezygnować z wykorzystania antybiotyków – które w hodowli zwierząt stosuje się masowo, co jest gigantycznym problemem, bo wpływa na rozprzestrzenianie się bakterii, które na antybiotyki są oporne.
Co więcej, mięso in vitro może spokojnie podążyć za nami w kosmos...
Hm, w sumie racja. Na statkach kosmicznych, które miałyby przewieźć na Marsa potencjalnych kolonistów raczej trudno byłoby umieścić żywą krowę.
Kwestie tego, w jaki sposób na dłuższą metę pozyskiwać żywność w kosmosie mocno interesują ludzi pokroju Elona Muska, inwestujących w rozwój technologii kosmicznych. I, choć brzmi to mocno surrealistycznie, w zasadzie przy dłuższym pobycie poza Ziemią astronauta mógłby np. wykonywać autobiopsję – czyli pobierać swoje komórki – i wytwarzać mięso z... samego siebie.
To jest wizja, którą chyba nie każdy przywita z otwartymi ramionami...
Ale istnieją też inne, równie surrealistyczne, lecz znacznie łatwiejsze do zaakceptowania scenariusze zastosowania mięsa in vitro! Zupełnie możliwe jest jedzenie mięsa zwierzęcia, na które równocześnie patrzymy.
Coś takiego zrobiła amerykańska firma JUST: po prostu wyizolowała komórki pierwotne z podstawy pióra, które zostało wyrwane kurze. Z odpowiednio zróżnicowanych i namnożonych komórek wytworzyła później mięso, które można było zjeść w towarzystwie tego konkretnego ptaka, który spacerował wokół stołu.
Takie etyczne aspekty przemawiają do ludzi najbardziej, na poziomie emocjonalnym, ale warto pamiętać o tym, że te produkty trzeba rozważać również w aspekcie środowiskowym i ekonomicznym. W obliczu rosnącej populacji i zmian klimatycznych potrzebujemy nowych rozwiązań rozwiązań – takich właśnie jak mięso in vitro.