Zarabiają prawie jak pomoc kuchenna, a mają odpowiedzialność jak kuratorzy rodzinni. Pracownicy Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej (MOPS) w Łodzi są w sporze z władzami miasta już trzy lata. Cały czas protestują, ale bezskutecznie. O tym, jakie są ich żądania, na czym polega "łódzka patologia" i jak trudna jest codzienność pracowników socjalnych portal INNPoland.pl rozmawia z Sylwestrem Tonderysem, przewodniczącym Zarządu Głównego Związku Zawodowego Pracowników Socjalnych.
Reklama.
Reklama.
Na transparentach w trakcie ostatnich protestów pojawiło się hasło "Caryca Łodzi, żadna afera jej nie zaszkodzi". Dlaczego prezydent Łodzi Hannę Zdanowską nazywacie "carycą"?
To pomysł jednego z pracowników socjalnych. Nie da się ukryć, że pani prezydent stylem rządzenia przypomina carycę, a radni są takimi jej bojarami, bo ich rola jest znikoma. Ona sama nigdy nie robi nic złego - to jej pracownicy zrywają rozmowy, to rzecznik przekazuje złe informacje. Na co dzień jest przyjazna, ma pozytywny PR i duże poparcie, ale relacje z pracownikami wyglądają zupełnie inaczej. Będąc w sporze, zaczęliśmy przyglądać się krytycznie jej działaniom i widzimy, kto na tym korzysta. W Łodzi panuje rozdawnictwo z czasów caratu - radni są pracownikami spółek, które są własnością miasta. Jak widać, niewiele się zmieniło, bo ci, którzy powinni kontrolować, są zależni od prezydenta, co jest całkowitym zaprzeczeniem idei rady miejskiej.
Dlatego strajkujecie?
Brak wsparcia ze strony kierownictwa to tylko jeden z zarzutów. Wiadomo, że ludzie strajkują, bo zależy im na normalnych zarobkach, ale same pieniądze nigdy nie są powodem do strajku, bo wiele grup słabo zarabia, a nie strajkuje. Chodzi też o brak perspektyw dla tej grupy zawodowej w Łodzi, brak szacunku, brak zrozumienia i ciągłe żerowanie na naszej pracy przez dyrekcję. To tak, jakby w szkole nauczyciel był najmniej ważny. Najważniejsza jest administracja, bo ma dużo do roboty.
Ile zarabiają pracownicy socjalni?
Większość pracowników socjalnych zarabia na poziomie 3700-4000 zł brutto po podwyżkach z tego roku. To około 2300 zł na rękę. W MOPS-ie pracownicy socjalni są grupą zawodową zarabiającą bardzo przeciętnie, poniżej zarobków urzędniczych, bardziej na poziomie pomocy biurowej lub pomocy kuchennej, od której różni nas wyłącznie dodatek za pracę w terenie.
Jakie są wasze oczekiwania finansowe?
Oczekujemy zarobków na poziomie zbliżonym do średniej krajowej z 2021 r., czyli między 5600 zł a 6500 zł brutto.
Ale dostajecie też dodatek za pracę w terenie.
To jedyne, co zwiększa zarobki pracowników socjalnych. Przez szesnaście lat dodatek za pracę w terenie wynosił 250 zł, teraz - 400 zł. Dzięki nowelizacji ustawy o pomocy społecznej przestał być wliczany do wynagrodzenia zasadniczego, bo wcześniej pracownik socjalny zarabiał nawet mniej niż pomoc kuchenna. To taka specyficzna łódzka patologia.
W czym jeszcze przejawia się ta patologia?
Niuans prawny związany z tą pracą polega na tym, że każdy pracownik w samorządzie ma kategorię zaszeregowania. Pracownik socjalny, który w Łodzi jest traktowany jak sprzątaczka, zaczyna swoją karierę na dwunastej kategorii zaszeregowania. Natomiast urzędnik, np. starszy inspektor, kończy swoją karierę na jedenastej kategorii zaszeregowania. Patrząc na logikę, urzędnik, który pracuje kilkanaście lat i awansował, powinien zarabiać mniej niż pracownik socjalny świeżo po szkole, którego dopiero sprawdzamy, czy nadaje się do roboty. Tak nie jest.
Dlaczego?
Wszystkie grupy zawodowe w MOPS-ie starają się zarabiać więcej, bo jest przeświadczenie, że skoro pracownik socjalny chodzi w teren, to jest mniej ważny. W końcu nie siedzi 8 godzin w biurze, nie wiadomo co robi, gdzieś chodzi, a nuż zrobi zakupy w tym czasie, a biedna pani musi siedzieć w biurze i jest ważniejsza. Nie podważam pracy urzędników w MOPS-ie, ale media nigdy nie pytają, gdzie była pani z działu świadczeń czy kadrowa z MOPS-u, gdy dochodzi do tragedii. Pytają, gdzie był pracownik socjalny, bo to on ma największą odpowiedzialność i największe uprawnienia. Pracuje w MOPS-ie 16 lat i nie zdarzyło się, żeby sąd podważył decyzję w sprawie odebrania dziecka podjętą przez pracownika socjalnego.
To cios dla wielu rodzin. W jakich sytuacjach podejmuje się tego typu decyzje?
Nigdy nie robi tego wyłącznie z powodu biedy, bo w domu może nie być prądu czy ogrzewania, ale dzieci są bezpieczne. Ale czasami kolejnym etapem patologii będzie bicie czy głodzenie dziecka. Pracownik nie weźmie na siebie odpowiedzialności i nie wskaże, że dana rodzina wywiązuje się ze swoich obowiązków. Właśnie do takich zdemoralizowanych środowisk, do których kurator sądowy czy policjant boją się wejść, wchodzi pracownik socjalny.
Obciążająca praca, która ma się nijak do zarobków.
To jest specyficzna praca, która wymaga pasji i chęci pomagania ludziom. To jest zawód bez żadnego prestiżu. Nie ma chętnych do pracy i nie będzie, bo do prestiżu potrzebne są odpowiednie zarobki.
Czy władze próbowały poprawić wizerunek pracowników socjalnych?
Dyrekcja chciała podnieść prestiż zawodu, przyznając nam zerowy abonament na parkowanie. I co ja z tym zrobię? Na czoło sobie przykleję? Czy założę specjalną szarfę z napisem "darmowy parking"? Telefony służbowe nie były wymieniane od czterech lat, wkładamy karty do prywatnych telefonów, a dyrekcja ma najnowsze iPhony.
Myśląc o ośrodkach pomocy, pojawia mi się w głowie obraz starego, zaniedbanego budynku. Może to stereotyp.
Warunki są wątpliwe. Gdzie jest prestiż w budynku z obdrapanymi ścianami i meblami z lat 70.? Nie mamy długopisów, tonerów, papieru. Instytucja wygląda jak enklawa biedy, więc i osoby, które do nas przychodzą, mają do tego taki stosunek. Gdy zrobiliśmy remont jednego z punktów zgodnie z projektem samych pracowników, podopieczni zaczęli być grzeczni, ubierali się schludniej, nie chcieli odstawać od ładnego wnętrza. W takie rzeczy też powinno inwestować miasto.
Ale warunki to chyba niejedyny powód do strajku.
Użeramy się też z naszą własną administracją, która działa tak, żeby utrudniać nam pracę. Dopóki nie zastrajkujemy, to jesteśmy zbędni.
W jaki sposób administracja utrudnia wam pracę?
Przede wszystkim organizacyjnie. Pracownik odpowiada za to, co zrobił, co zastał i odsyła dokumenty, a administracja podpina się pod naszą pracę i twierdzi, że to ona ją wykonała, bo jest jej podpis. Tak naprawdę nie miała z tym nic wspólnego i jeszcze opóźniła termin załatwienia sprawy.
Czyli waszą frustrację potęgują też problemy wewnętrzne.
Kiedyś mieliśmy pięć różnych filii, bardzo samodzielnych, miały własne budżety. Działała dyrekcja centralna, która zajmowała się kontrolą zewnętrzną i opiniowaniem budżetu. Dyrekcja MOPS w Łodzi była tak jakby departamentem urzędu miasta, a każda filia w pięciu dzielnicach miała inny styl pracy. W Polsce prawo jest tak skonstruowane, że można załatwić sprawę i przyznać pomoc przy minimalnych wymogach formalnych albo można stosować metodę "wymagajmy jak najwięcej, czepiajmy się o wszystko". Czasami wymogi są niewspółmiernie duże, np. przy zasiłku 100 zł oczekujemy od człowieka dokumentacji, jakby starał się o remont mieszkania za 30 tys. zł.
Czy w ostatnich latach coś się w tej kwestii zmieniło?
Po reformie MOPS, gdy zlikwidowano samodzielność tych struktur, pojawił się zespół, który miał opracować standaryzację. Konkluzje z prac zespołu, które trwały prawie rok, były takie, że każda metoda jest zgodna z prawem. W rezultacie w jednej dzielnicy pracownik robi wywiad, spisuje dosłownie dwa zdania, uzasadnia w prosty sposób. W drugiej dzielnicy pracownik ma inne wymagania, potrzebuje innych dokumentów i musi konkretnie wskazać, co człowiek zrobi i kupi za 100 zł. To samo miasto, ta sama instytucja, to samo stanowisko pracy. Jeden człowiek wykonuje te obowiązki tak, że jest w stanie obsłużyć wiele osób, a drugi jest wiecznie zabiegany i nie ma czasu porozmawiać z ludźmi. A przecież sednem naszej pracy jest rozmowa z człowiekiem, szukanie rozwiązań, a nie proste rozdawnictwo.
To jest nierówne traktowanie pracownika.
Ten, któremu każe się robić więcej, jest dyskryminowany. Ale to jest też nierówne traktowanie mieszkańców - obywatel mieszkający na jednej ulicy może liczyć na inne świadczenie i inną jakość obsługi niż obywatel, który ma to nieszczęście, że mieszka na ulicy podlegającej pod inny wydział.
Z zewnątrz wydaje się to zaskakujące. Czy zdawaliście sobie z tego sprawę?
Nie zwracaliśmy na to uwagi. Czasami mieliśmy za złe naszym klientom, że się awanturują, bo zastaną sytuację traktowaliśmy jako oczywistość. Ludzie, którzy przeprowadzali się między dzielnicami, byli zdziwieni, że wymagane są inne dokumenty. Teraz i my ze zdumieniem patrzymy, że w jednej instytucji są trzy różne wydziały, trzy różne style pracy i trzy różne kwoty świadczeń.
Które świadczenia różnią się w zależności od wydziału?
Wszystkie poza tymi, które komputer wylicza sam i nie można ich zmienić, a raczej Łódź jest biedna i nie może ich zmienić, bo w Warszawie czy w innych miastach wypłaca się wyższe zasiłki niż minimum ustawowe, bo są na to środki. Wszystkie inne świadczenia typu zakup leków, żywności, opału zależą od tego, gdzie człowiek mieszka i kto jest kierownikiem danego pracownika. Człowiek na Polesiu, mieszkający w kamienicy, w takiej samej ruderze, dostanie inny zasiłek na opał niż człowiek mieszkający w Śródmieściu. Dzielą ich dwie przecznice, a procedura, podejście i kwoty się różnią. Są wydziały, które kilkukrotnie dają pomoc na ten sam cel, ale są też wydziały, które przyznają zasiłek na jesieni, a kolejny nie wcześniej niż po Nowym Roku. Nieważne, że klient dostał 100 zł i mógł za to kupić chyba tylko węgiel na gramy w aptece.
To brzmi absurdalnie.
Odkrywamy, w jakim absurdzie żyjemy całe lata.
Co na to przełożeni, czy dbają o wasz rozwój?
Od lat łódzki MOPS nie organizuje żadnych szkoleń wyjazdowych, bo obraził się na RCPS (Regionalne Centrum Polityki Społecznej - przyp. red). Nazywają ich "wrogą instytucją". To jest żałosne, bo przez jakieś fochy i fumy polityczne, tracą na tym pracownicy, których nie obchodzi, że RCPS podlega pod jedną partię, a urząd miasta pod drugą. Nam zależy na szkoleniach np. w Wiśle z wypalenia zawodowego. Pracodawca jest zobowiązany ustawowo organizować spotkania z supervisorem, żeby przeciwdziałać wypaleniu zawodowemu - cztery lata czekamy.
Ilu przełożonych macie nad sobą?
Nad jednym pracownikiem socjalnym jest sześciu przełożonych, przez nich przechodzą wszystkie pisma. Czasami pracownik dostaje pismo po 8-9 dniach, kiedy już zdążył odwiedzić człowieka i musi iść drugi raz, bo zażądano, aby dostarczyć np. oświadczenie. To instytucja zorganizowana inaczej. Wyobraźmy sobie, że w ten sposób miałyby działać np. szpitale.
Trudno to sobie wyobrazić. Czy przełożeni pracują w takich samych godzinach jak pracownicy socjalni?
Dyrekcja i kierownicy pracują raz w tygodniu, we wtorki w godz. 9-17. Po reformie MOPS sprzed kilku lat my pracujemy od 8:00 do 17:00, ale nie 9 godzin. Mamy tak obmyślone dyżury, żeby nasze punkty były czynne w tych godzinach. Jesteśmy jedyną instytucją, która tak pracuje. Zdaniem kierownictwa dzięki temu jest większa dostępność dla obywatela.
Czy faktycznie tak jest?
90 proc. naszych klientów nie pracuje, więc mało kogo interesuje spotkanie po godz. 16:00. To jest tylko utrudnienie dla nas. Jeżeli cokolwiek się dzieje po 16:00, to zostajemy z tym sami, bo nasi przełożeni mają wyłączone telefony i w głębokim poważaniu to, co dzieje się w ośrodku. Mogę policzyć na palcach obu rąk, kiedy ta godzina została wykorzystana przez kogoś, kto rzeczywiście pracował. Przez 16 lat obsłużyłem między 16:00 a 17:00 może dziesięć osób - bardzo ważkie i "niezbędne" rozwiązanie.
Czy pracownik socjalny nie powinien przede wszystkim mieć kontaktu z podopiecznymi?
Mniejsza liczba godzin za biurkiem byłaby korzystniejsza, bo można byłoby pójść w teren, a to na tym powinno polegać. Ale słyszymy "nie, bo nie", chociaż nie wiąże się to z żadnym kosztem dla ośrodka i żadnym szczególnym utrudnieniem dla naszych podopiecznych.
Co jest dla was największym organizacyjnym problemem?
Rozmycie służb społecznych. Polska, jako jedyny kraj zachodni, ma pracownika socjalnego z uprawnieniami do nadzorowania rodziny, w tym do interwencyjnego odbierania dzieci, a jednocześnie ma kuratora rodzinnego, który zajmuje się tym samym.
To na czym polega różnica między pracownikiem socjalnym a kuratorem rodzinnym?
Kuratorzy mają większy prestiż, więcej zarabiają i mają większe dodatki, bo udało im się wyszarpnąć ustawę o zawodzie kuratora. Z drugiej strony są mniej obciążeni pracą, bo podlega im znacznie mniej środowisk (około 15) - u nas to może być nawet 50. Poza tym mają do dyspozycji kuratorów społecznych, którzy przeprowadzają wywiady za dużo mniejsze pieniądze, bo otrzymują tylko zwrot poniesionych kosztów za wychodzenie w teren.
Wy też robicie wywiady i wychodzicie w teren.
To jest powielanie zadań, kurator zajmuje się w tym samym czasie tą samą rodziną co pracownik socjalny. Mimo że jest kurator, to sąd pisze do nas, żebyśmy podejmowali działania, ocenili funkcjonowanie rodziny czy udzielili informacji.
Dlaczego zwraca się z tym do was?
Bo my robimy to za darmo. Najczęściej te osoby są w naszym systemie i musimy udzielić takiej informacji. A kurator bierze 250 zł za wywiad.
Brzmi to jak wykorzystywanie waszych zasobów i informacji.
Dokładnie tak. Pisze do nas też prokuratura, którą sobie wychowaliśmy. Niektórzy na jej wniosek latali w teren i robili wywiady, ale zaczęliśmy odpisywać, że prokuratura nie ma takich uprawnień. Kiedy żadna instytucja nie mogła sobie poradzić z człowiekiem, nagle wpływało zgłoszenie do MOPS-u i mieliśmy coś z tym zrobić.
Z jakiego typu osobami?
Podam pani przykład. Starszy pan, kombatant z emeryturą ponad 3000 zł netto, mieszka w luksusowej lokalizacji w Śródmieściu, a jego sąsiadami są urzędnicy Urzędu Wojewódzkiego, Urzędu Miejskiego i radni. Pan stwierdził, że nie będzie płacił rachunku, bo jest kombatantem i należy mu się wszystko za darmo. Instytucje uznały inaczej, odcięto mu prąd i gaz. Nie miał kto płacić, zaczęły spływać pisma. Dyrekcja latała jak kot po blaszanym dachu. W końcu wysłano pracownika, ale pan nie przyjmował do wiadomości, że ma płacić rachunki. Doszło do absurdu - pytaliśmy PGE, jakie ten pan za zadłużenie, bo my opłacimy te rachunki - w ratach po kilkaset złotych! Z drugiej strony są osoby, które mają 1100 zł emerytury i dostają 30 zł na leki, a wydają na nie 200 zł. To jest skandal, bo w czym ten pan jest lepszy od takiej seniorki? Chyba tylko w tym, że ma bardziej wpływowych sąsiadów.
A rodzina się nie zainteresowała?
Rodzina stwierdziła, że nie dają sobie z nim rady i zignorowali sprawę. Powiedzieli, że nie będą się z nim kłócić, ale takich historii jest więcej. Pani, która ma pluskwy w domu, jest całkowicie odklejona i uważa, że to uczulenie. Potrzebowała pomocy, ale syn twierdził, że nie ma czasu się nią zajmować, a opiekunka społeczna nie wejdzie do mieszkania ze względu na zagrożenie. Więc wchodzi pracownik socjalny i musi stanąć na głowie, żeby ją przekonać, załatwić hostel i dezynsekcję.
Czy takich przypadków jest więcej, czy to tylko wyjątek od reguły?
Mieliśmy też seniorkę, która płaci za internet i telefon syna i wnuczka, mimo że są dobrze sytuowani. Przelewy po kilkaset złotych miesięcznie. Sprawa dotyczyła usług opiekuńczych, a pani była bardzo roszczeniowa i wymagająca, choć stać ją było na prywatną opiekę. My to wszystko widzimy, bo mamy wyciągi z konta. Gdy obcięli jej emeryturę, nagle zaczęła być bardzo uprzejma w stosunku do pracowników socjalnych.
Punkt widzenia zależy od stanu portfela.
Starość jest naprawdę okropna.
Którzy podopieczni są największym problemem?
Seniorzy. Mamy seniorki, które pracowały w fabrykach i dostają 1400-1500 zł emerytury. To trochę za dużo, żebyśmy dali im środki na dożywianie od wojewody. Mieliśmy kobietę, która żyła w okropnych warunkach, wszędzie po mieszkaniu walały się śmieci. Stanęliśmy na głowie, zapewniliśmy jej inny lokal. Mieszkanie zostało odmalowane, przeszło deratyzację. Kobieta wróciła, podziękowała, po czym napisała zawiadomienie do prokuratury, że pracownicy socjalni, administracja i sanepid podstępem wywabili ją z mieszkania i okradli, bo te śmieci to był majątek. Starość jest po prostu paskudna.
A co z rodzinami? Czy rodzice walczący o zasiłki nie są utrapieniem?
Rodziny z dziećmi unikają nas jak ognia. Jak dostały 500 plus, to zmieniają adresy po pięć razy w roku, żebyśmy tylko ich nie nakryli.
Z kim współpracuje się dobrze?
Osoby powyżej 50. roku życia, które mają problemy z pracą, i rodziny patchworkowe doceniają naszą pomoc. Zupełnie inaczej jest z osobami zaburzonymi. Im ktoś jest bardziej pyskaty, tym więcej dostaje pieniędzy. Czasami wystarczy napisać epistołę chwytającą za serce. Kierownictwo boi się awanturniczych ludzi, chociaż nie wolno niczego obiecywać bez wywiadu środowiskowego z pracownikiem socjalnym.
Realia pracy wydają się naprawdę ciężkie. W jakiej atmosferze przebiegają negocjacje z władzami w tej sprawie?
Generalnie nie przebiegają. Co chwilę otrzymujemy informację z mediów, że władze zerwały rozmowy, bo uważają, że oczekujemy czegoś nowego. To jest PR-owa zagrywka, my się tym nie przejmujemy. Na samym początku zaznaczyliśmy, że jeżeli strajk będzie trwał krótko, to się dogadamy. W tym roku wchodziłyby w grę mniejsze kwoty, a potem w ciągu kilku lat realizowalibyśmy nasze postulaty. Zdajemy sobie sprawę, że spełnienie naszych próśb od razu byłoby z punktu widzenia PR-u miasta bardzo niekorzystne. Dlatego wyszliśmy z dogodną propozycją i wskazaliśmy, że każda kolejna będzie mniej korzystna. Nasze postulaty, które władza odrzuca z oburzeniem, mieściły się poniżej propozycji, które złożyliśmy na samym początku sporu trzy lata temu.
Co na to dyrekcja?
Dyrekcja tak bała się strajku, że robiła wszystko, aby go opóźnić. W przeddzień strajku zaproponowano podwyżkę 250 zł na etat. Nagle znalazły się kolejne pieniądze - 320 zł do pracy zasadniczej, a więc zauważalna różnica, bo do tego trzeba doliczyć stażowe.
Nie przekonała was ta podwyżka?
Zastanawialiśmy się, co robić. Tylko że dyrektor na przełomie 2021 r. i 2022 r. oddał 8 mln z budżetu MOPS-u. Wszystkie podwyżki nie kosztowały 8 mln zł. Przez rozprowadzenie tych środków budżet ośrodka został zmniejszony o 16 mln zł. Łącznie wychodzi 24 mln zł, miasto sobie na nas oszczędziło, bo wszystkie wydatki na nas zamknęły się w 12 mln zł rocznie.
Do kiedy zamierzacie strajkować?
Strajk trwa cały czas. Jest sezon urlopowy, więc na strajk przychodzi około 40 osób. Kolejne 100 osób jest na zwolnieniach czy urlopach, około 40 osób pracuje w terenie. Pani prezydent jest na Cyprze, radni nie obradują, większość włodarzy jest w rozjazdach. Czekamy do połowy sierpnia, żeby znowu uruchomić większe akcje uliczne, bo teraz to nie ma sensu.
To będzie początek gorącego okresu.
Tak, bo we wrześniu składa się wnioski w sprawie pieniędzy na obiady szkolne, przedszkolne i inne usługi opiekuńcze. Wtedy część naszych klientów występuje też o pomoc na opał. Dajemy 100-150 zł przy koszcie węgla 3000 zł. Jak przyszedłem do pracy w 2006 r., to zasiłki na opał wynosiły 250-350 zł, a wtedy tona węgla kosztowała około 400 zł.
Dość duże niedofinansowanie pomocy społecznej.
Kiedyś dawaliśmy 120 zł miesięcznie na osobę w rodzinie na zakup żywności, a teraz - 100 zł miesięcznie na całą rodzinę.
To wynika z uwarunkowań łódzkich, czy problem leży gdzieś wyżej?
To są typowo łódzkie standardy. Samorząd uważa, że ludzie są biedni na własne życzenie, więc nie warto w nich inwestować. Te pieniądze to nie jest pomoc, to jałmużna.