Najnowszym przykładem niemądrego pomysłu jest uzależnienie ceny prądu od jego zużycia. Prezes Kaczyński ogłosił, że gospodarstwa domowe, które zużywają do 2000 kWh na rok, zapłacą mniej. To znaczy dostaną mniejszą podwyżkę cen. Powyżej tej granicy stawka za prąd wzrośnie. W efekcie jedni będą płacić za prąd, powiedzmy 50 groszy za kilowatogodzinę, inni zaś złotówkę.
Celem tego pomysłu jest prawdopodobnie chęć ochrony interesów pewnej grupy społecznej. Część osób będzie płaciła za prąd mniej niż inni. Problem w tym, że ci inni będą płacić więcej. Samotny emeryt dostanie mniejszą podwyżkę, niż rodzina z dwójką dzieci – bo ci nie mają szans wyrobić się w limicie 2000 kWh rocznie.
Nie wyrobią się też ci, którzy zainwestowali w jedne z najbardziej wydajnych i tanich źródeł ciepła w domu – pompy ciepła. Pompa to coś w stylu odwróconej lodówki. Nawet jeśli za oknem jest zimno, to pompa wyciąga z zewnątrz energię i przerabia ją na ciepło. Zużywa przy tym stosunkowo niewiele prądu, o wiele mniej niż tradycyjne ogrzewanie elektryczne. Właściciel domu nie ma jednak szans wyrobić się w sztucznym limicie 2 tysięcy kilowatogodzin. Zainwestował w najbardziej wydajne, ekologiczne i tanie źródło ciepła a teraz będzie musiał zapłacić za prąd podwójną stawkę. Logiczne, prawda?
Identycznie było wcześniej z piecami. Rząd odpalił wielki, wart ponad 100 miliardów złotych program "Czyste powietrze". Dopłacał do wymiany pieców na mniej zatruwające środowisko, zasilane paliwami lepszej jakości. Po czym skasował wprowadzone wcześniej normy jakości węgla, czyli de facto pozwolił na palenie w piecach sortem najgorszej jakości.
Efekt? Każdy, kto z państwowym dofinansowaniem kupił nowy, wydajny i mniej trujący piec, został z nim jak Himilsbach z angielskim. Bo sąsiad ze starą kozą może w świetle prawa palić najgorszym i najtańszym sortem węgla i truć okolicę. Właściciel nowego może palić tylko najdroższym paliwem, zapłaci więc za ogrzewanie więcej. A miał płacić mniej...
Najpierw minister klimatu i środowiska – Anna Moskwa – mówi, że węgla nie zabraknie, potem, że będzie po 966 zł za tonę. W końcu radzi, by kupować zagraniczny albo jakikolwiek się znajdzie, ale na raty. To, co mówi Moskwa to już jest nie rozdwojenie, ale wielokrotne rozszczepienie jaźni.
Na dodatek usilne i sztuczne utrzymywanie stosunkowo niskiej ceny prądu dla gospodarstw domowych powoduje, że więcej muszą płacić firmy, instytucje i samorządy. Efekt jest taki, że statystyczny Kowalski dostanie niewielką podwyżkę opłat za energię, ale zapłaci 3 razy więcej za chleb, dwa razy więcej za fryzjera a jeśli będzie chciał wyjść z domu po zmierzchu, będzie musiał mieć ze sobą latarkę, bo latarnie nie będą świecić. Przecież już coraz więcej miast deklaruje, że będzie wyłączać oświetlenie na noc.
Co więcej – miasta będą też musiały ciąć komunikację zbiorową. Tę samą, do rozwoju której były zachęcane i wydawały na inwestycje w nią setki milionów złotych. Elektryczne autobusy i tramwaje staną, bo miast nie będzie stać na prąd dla nich. Na drogi wyruszą wysłużone autobusy z silnikami diesla, bo wypuszczenie ich na trasy będzie po prostu tańsze. Wszelkie inwestycje w mniej emisyjny transport biorą w łeb.
Od dawna wiadomo, że musimy odejść od węgla. I odchodzimy, tylko trochę nie tak, jak powinniśmy. Owszem – zamykamy kopalnie, zwalniamy górników. Problem polega na tym, że nikt nie wpadł na pomysł, jak zastąpić ten węgiel. Parę lat temu wydawało się, że sprowadzanie "czarnego złota" z Rosji będzie całkiem niezłym pomysłem. Okazało się, że uzależniliśmy się od rosyjskiego węgla – tego grubego, który nadaje się do domowych pieców. Kiedy trzeba było odciąć to źródło zaopatrzenia, okazało się, że węgla nie mamy. I że go zabraknie.
Z drugiej strony politycy PiS chcieli jednak chronić lobby węglowe. Nie znajduję innego wytłumaczenia dla faktu, że partia rządząca zabiła w Polsce energetykę wiatrową. Dosłownie – bo wprowadzenie zasady 10H sprawiło, że na 99,72 proc. powierzchni kraju nikomu nie wolno postawić wiatraka. Efekt? Jeszcze bardziej uzależniliśmy się od węgla, którego – przypominam – nie mamy, bo wygaszamy wydobycie. Czyli im bardziej chcemy chronić interesy lobby górniczego, tym bardziej uzależniamy się od węgla z zagranicy. Logiczne, prawda?
Na dodatek wszelkie nowe zasady są wprowadzane na chybcika. Chyba według zasady z innego filmu animowanego. "Teraz prędko, zanim dotrze do nas, że to bez sensu" - mówił król Julian w kreskówce "Madagaskar". Zupełnie jak u nas! Świeży przykład to Baltic Pipe. Wybudowany dopiero co strategiczny gazociąg może jeszcze długo stać pusty. Rząd PiS zignorował bowiem zasadę biznesową mówiącą, że "najpierw zapewnia się dobry, duży kontrakt na gaz, a dopiero potem buduje się rurociąg". Teraz o gaz od Norwegów musimy konkurować z równie mocno zdesperowanymi Brytyjczykami i Niemcami.
Grzechem pierworodnym rządów PiS jest w tym przypadku nadmierna chęć regulowania i rozdmuchany socjal. Owszem, regulacje gospodarcze są potrzebne, ale w ograniczonym zakresie. Problem w tym, że PiS doprowadził i doprowadza do monopolu państwa i państwowych spółek w różnych gałęziach. Wyprowadza z nich miliony złotych, zarządy skazuje na nierentowne inwestycje, rozkazuje działać na szkodę spółek. Efekt jest taki, jaki widzimy. Ceny rosną.
Jako żywo przypomina to czasy PRL, gdy państwo chciało regulować wszystko, więc wszystko było w kompletnej rozsypce. Przypomnijmy, że PRL rozpadł się nie dlatego, że większość ludzi pragnęła wolności, ale za to wszyscy chcieli normalnego, lepszego życia, a nie stania w kolejkach po kawę i papier toaletowy.
Czytaj także: https://innpoland.pl/184453,jak-pis-chce-wygrac-wybory