Elon Musk nie panuje nad swoją nową, kosztowną zabawką – Twitterem. Z jego poczynań kpią internauci, konkurencja, a nawet jego załoga. Co ważniejsze, nie realizuje głównego celu, który miał przyświecać jego rządom – zamiast promować wolność słowa, zadaje jej kolejne ciosy. Decyzje nowego króla krzywdzą głównie użytkowników.
Reklama.
Reklama.
Musk kupił Twittera za 44 mld dolarów i swoje rządy rozpoczął od fali zwolnień
Ogromne poruszenie wywołała opłata za weryfikację konta, która przyniosła spółkom miliardowe straty i ostatecznie została zlikwidowana
Musk znalazł się w ogniu krytyki za nieprawdziwe wpisy
Po co Muskowi Twitter?
Elon Musk przekonuje, że jako właścicielTwitterabędzie walczył o "wolność słowa". Jednak prawdopodobnie kupił Twittera z tego samego powodu, dla którego nieprzyzwoicie bogaci ludzie stawali się baronami prasowymi – aby spróbować kontrolować dyskusję. W szczególności o samym sobie, o swoich interesach ekonomicznych, a także o swoich kontrowersyjnych poglądach politycznych.
Kiedy już wspiął się po drabinie bogactwa, kupując nieruchomości, samochody, łodzie i inne tandetne gadżety, zaczął go irytować fakt, że ludzie piszą o nim bzdury. To zaburzyło poczucie wszechmocy. Zaczęło się adaptowania świata materialnego do własnych kaprysów, a teraz Musk idzie po więcej – próbuje naginać publiczną dyskusję do własnych przekonań. To gra o wysoką stawkę, ale na razie przegrywa pierwsze rozdanie – sam bowiem stwierdził, że Twitterowi grozi bankructwo.
"Weryfikacja" konta przyniosła miliardowe straty
Ogromne zamieszanie wywołały kombinacje miliardera przy znaczku Twitter Blue. To niebieska ikonka przy nazwie konta, która potwierdza, że profil został zweryfikowany. Do tej pory użytkownicy zdobywali tę "odznakę" jako dowód na ich wiarygodność.
Jednak Musk postanowił zaprowadzić nowe porządki i wdrożył opłatę za weryfikację konta rzędu 7,99 dolarów miesięcznie. Tym samym wypaczył całą ideę "blue tick" – odznakę zaczęli kupować oszuści. Choć ostatecznie wycofano się z tej opłaty, to przez kilka dni zdążyła narobić ogromnego szumu. Pojawiły się fałszywe, rzekomo zweryfikowane konta, wielu osobistości. Wśród nich byli szef MetyMark Zuckerberg, byli i obecni prezydenci USA Joe Biden, Donald Trump i George W. Bush czy były premier Wielkiej Brytanii Tony Blair.
Jak donosi portal mashable.com, z fiaska jednej z pierwszej "technicznej" decyzji Muska zakpił Tumblr, który wprowadził podobną funkcję, czyli "ważne niebieskie odznaki w internecie". Za to żartobliwe narzędzie użytkownicy mieliby płacić jednorazowo 7,99 dolarów. "To taniej niż w niektórych innych miejscach", czytamy w poście załogi Tumblra, który kończy się słowami: "Dlaczego pytasz? Dlaczego nie? Nic nie ma znaczenia!".
Trolling sięga aż adresu URL postu ("cześć, wprowadzamy całkowicie bezużyteczny niebieski"). Link do zakupu znacznika przekierowuje do wyskakującego okienka Tumblr Mart z jeszcze większą ilością kpin ("Bądź ważną osobą w internecie"). W związku z tym, że portal nigdy nie oferował weryfikacji, nawet blogerom czy celebrytom, użytkownicy docenili żart platformy.
Jednak nie wszystkim było do śmiechu. Na przykład amerykańskiemu koncernowi farmaceutycznemu Eli Lilly and Company, który przez zamieszanie na Twitterze stracił miliardy dolarów. Na koncie, oznaczonym jako zweryfikowane, pojawiła się informacja, że firma będzie oferowała insulinę za darmo. Okazało się, że wpis opublikowało fałszywe konto koncernu. Spółka Eli Lilly wydała sprostowanie, a alternatywne konto ustawiło swoje wpisy jako prywatne.
Co ciekawe, właśnie z botami chciał walczyć Musk. To nieprawdziwa liczba fałszywych użytkowników zarejestrowanych na Twitterze miała sprawić, że miliarder odłożył decyzję o zakupie platformy za 44 mld dolarów. Gdy już ją przejął, zrobił ukłon w stronę botów, działając całkowicie przeciwskutecznie względem pierwotnych deklaracji i jednocześnie podważył zaufanie do platformy.
Giganci reklamowi grzmią. Twitter to "duże ryzyko"
Coraz mniej zaufania mają do Twittera również reklamodawcy. Największy amerykański producent samochodów General Motors, a więc de facto konkurent Tesli Muska, postanowił tymczasowo wstrzymać płatne kampanie.
Twitter może mieć jeszcze większe kłopoty z generowaniem przychodów z reklam, ponieważ GroupM (część WPP), największa firma reklamowa na świecie, ma informować swoich klientów, że kupowanie reklam na Twitterze wiąże się z "dużym ryzykiem". Jest to już trzeci gigant reklamowy, który sugeruje, że można zarabiać pieniądze gdzie indziej. Wcześniej IPG i Omnicom Media Group zaleciły wstrzymanie reklam na platformie Muska.
Skąd tak zdecydowane działania? Jak donosi portal theverge.com spółka GroupM ma być zaniepokojona dużymi zwolnieniami(zwłaszcza na stanowiskach dyrektorskich) i falą podszywania się pod "zweryfikowanych" użytkowników. Poza tym wątpi, czy po przejęciu przez Muska, Twitter będzie wykonywać polecenia Federalnej Komisji Handlu.
Tysiące pracowników na bruku. Niektórych Musk błaga o powrót
Szkodliwe decyzje odbijają się nie tylko na użytkownikach i reklamodawcach. O tym, jak chaotycznie Musk zarządza swoim nowym "oczkiem w głowie", świadczy też podejście do pracowników.
Już pierwszego dnia poleciało kilka głów – z Twitterem pożegnali się dyrektor generalny Parag Agrawal, dyrektor finansowy Ned Segal i dyrektor do spraw prawnych Vijaya Gadde. Niedługo później zwolnił około 3,7 tys. pracowników (około połowę) m.in. osoby odpowiedzialne za komunikację, specjalistów z zespołu ds. zaufania i bezpieczeństwa, osoby odpowiedzialne za prawa człowieka, treści, etykę, a nawet członków zespołów inżynierskich i produktowych.
Jednak z ustaleń Bloomberga wynika, że firma próbuje dotrzeć do dziesiątek osób… z prośbą o powrót. Pracownicy, którzy mieliby znów pracować do Muska, zostali rzekomo zwolnieni przez pomyłkę. Z kolei inni stracili pracę, zanim zarząd uświadomił sobie, że ich doświadczenie i kompetencje mogą być niezbędne do przeprowadzenia reform, na których zależy miliarderowi.
Mimo tego fala zwolnień nie wyhamowała – w minioną sobotę Musk przeprowadził kolejne zwolnienia grupowe. Tym razem objęły działy IT, które miały tropić szkodliwe posty i "nienawistne treści". Jednak Musk zapomniał poinformować o zwolnieniach głównych zainteresowanych (albo to nowa, dość kontrowersyjna praktyka). Niektórzy dowiedzieli się o utracie stanowiska, gdy nie mogli zalogować się do panelu. Z nieoficjalnych szacunków wynika, że pracę miało stracić kolejne 3 tys. osób.
Jak już pisaliśmy w INNPoland.pl, pod koniec tego tygodnia Musk postanowił przeprowadzić czystki 3.0. Do czwartku 17 listopada do godz. 17:00 czasu lokalnego pracownicy mieli potwierdzić w ankiecie, że zostają w firmie i pomogą Muskowi w stworzeniu Twittera 2.0. Wybór odpowiedzi "nie" oznacza, że odchodzą.
W wiadomościach, do których dotarł theverge.com, pracownicy określili to jako "ultimatum Muska". Choć na razie oficjalnie nei wiadomo, ile osób postanowiło odejść z Twittera w miniony czwartek, to serwis szacuje, że mogą to być setki pracowników. Zatem w imperium Muska pracuje obecnie około 2 tys. osób. Gdy przejmował platformę, zatrudnionych było 7,5 tys.
Co więcej, z ustaleń BBC wynika, że do poniedziałku biura Twittera będą zamknięte. Resztka pracowników, która została na pokładzie Muska, otrzymała informację, że do tego dnia dostęp do biur będzie zablokowany.
Co na ten temat mówi sam Twitter? Nic, bo po zwolnieniach w firmie nie ma już departamentu komunikacji. Tak wygląda ta wolność słowa, o którą walczy Musk?
Masz propozycję tematu? Chcesz opowiedzieć ciekawą historię? Odezwij się do nas na kontakt@innpoland.pl
Kto pracuje u Muska, ten się w cyrku nie śmieje. Pierwsze osobiste zwolnienie
Oliwy do ognia dolewa także jedna z ostatnich decyzji Muska, która wydaje się być osobista. Eric Frohnhoefer, pracownik, który publicznie spierał się z nim na platformie, został zwolniony.
O co poszło? "Chciałbym przeprosić za to, że Twitter działa bardzo wolno w wielu krajach" - napisał Musk. W zasadzie miał na myśli, że aplikacja musi kilkukrotnie kontaktować się z innymi serwerami i czekać na odpowiedź na każde żądanie.
W kontrze Frohnhoefer napisał, że spędził sześć lat, pracując nad Twitterem dla Androida i jego zdaniem oświadczenie Muska jest "błędne". W kolejnych wpisach szef i były już pracownik przerzucali się przez kilka godzin argumentami. W jednym z nich Musk zapytał, co faktycznie zrobił, aby walczyć z powolnością na Twitterze.
Jeden z pobocznych komentujących stwierdził, że szef pewnie nie będzie chciał mieć w swoim zespole pracownika, który publicznie stwierdził, że przełożony powinien zadawać tego typu pytania w służbowej korespondencji. Na te słowa Musk odpisał jednym, krótkim zdaniem: "Jest zwolniony".
Musk wprowadza użytkowników w błąd
Jak się okazuje, równie szerokim echem odbijają się wpisy, w których Musk próbuje kreować własną, alternatywną rzeczywistość. Tweety miliardera zaczęła sprawdzać jego własna strona internetowa. Efekt? Nazwała go kłamcą.
"Twitter generuje ogromną liczbę kliknięć do innych stron internetowych lub aplikacji. Najwięcej w internecie" - napisał Musk. Jednak twarde dane, ujawnione przez fact checkerów, wskazują na coś całkowicie odwrotnego. "Twitter odpowiada za 7 proc. przekierowań ruchu internetowego. Facebook - za 74 proc." - czytamy w sprostowaniu.
W innym wpisie Musk próbował prostować artykuł "The Times" o cenach insuliny. "Pełna odpowiedź na pytanie o cenę insuliny jest złożona. Krótka odpowiedź jest taka, że oryginalna insulina, wynaleziona w 1921 r. (a nie w 1923 r.) nie jest droga, kosztuje zaledwie 25 dolarów" - napisał miliarder.
Na weryfikację tego wpisu nie trzeba było czekać zbyt długo. "Z badania RAND z 2020 r. wynika, że standardowa cena jednostki insuliny analogowej w USA to 99,94 dolarów, a w innych państwach OECD średnia cena to 9,32 dolarów" - czytamy w sprostowaniu.
Tego typu zagrywkami Musk – zamiast poprawiać kondycję wolności słowa w internecie, na razie tylko ją pogarsza. Rozpowszechnianie nieprawdziwych informacji z pewnością temu nie służy, a miliarder wydaje się nie panować nad cyrkiem, w którym, pewnie niespodziewanie, odgrywa główną rolę. Tym bardziej że w przedstawieniu nie chce brać udziału coraz więcej pracowników – sami się zwalniają.
Dla tych, którzy nie mają tak wypchanych portfeli jak Jeff Bezos (właściciel Amazona), posiadanie serwisu społecznościowego może być wyjątkowo kosztownym sposobem na zdobycie zaproszeń na prestiżowe imprezy.
Dla tych, którzy nie mają bezwzględności Ruperta Murdocha (właściciel m.in. MySpace.com i telewizji Fox), może to być uciążliwa walka o zmianę podejścia czytelników i widzów.
A dla tych, którzy nie do końca wiedzą, co tak naprawdę robią, może to być prosty przepis na spektakularną katastrofę.