Wygląda na to, że dzieci pracowników Straży Granicznej mogły nacieszyć się bardzo drogą i kontrowersyjną zabawką. Urządzenie miało służyć do ćwiczenia procedur lotu i nawigacji, ale jak ustaliło Radio Zet, jest dookoła niego dużo wątpliwości.
Symulator lotów Straży Granicznej
W rozmowie z dziennikarzami radia rzecznik SG potwierdził, że urządzenie bez certyfikatu znajduje się w bazie przy Porcie Lotniczym im. Lecha Wałęsy w Gdańsku, hangarze służącym za magazyn. Pomieszczenie nie spełnia wymogów przeciwpożarowych.
Jakby tego było mało, z nieoficjalnych informacji ustalono, że symulator lotów mógł zostać uszkodzony przez dzieci funkcjonariuszy SG. Usterkę naprawiono, ale z tego tytułu przez pewien czas symulator nie był sprawny z niewiadomym efektem na szkolenie kompetencji pracowników.
Z pewnością nie powinien on być przeznaczony do celów rozrywkowych dla małoletnich. Jeśli takie zdarzenie rzeczywiście miało miejsce, dzieci ciężko wynić – z pewnością sprzęt musiał być dla nich olbrzymią pokusą i nietrudno wyobrazić sobie, jak zadowolony rodzic sadza pociechę na stanowisku.
Z tym że symulator nie posiada odpowiedniego certyfikatu, a więc technicznie rzecz biorąc, nie nadaje się do oficjalnych szkoleń. Tylko wtedy, po co został zakupiony?
Zobacz także
CBA bada sprawę
Urządzenie nie posiada też certyfikatu, ponieważ… chciano w ten sposób zaoszczędzić. Jak podaje Radio Zet, potwierdził to rzecznik Straży Granicznej.
Certyfikaty pozwalają wpisywanie przeprowadzanych na symulatorach ćwiczeń do oficjalnych dokumentów. Co oznacza, że bez tego funkcjonariusze mogą co najwyżej na nim przygotować się do szkoleń zewnętrznych, które kosztują ok. 40-50 tys. zł za dwa obowiązkowe kursy. Podaje to wątpliwość cel oszczędności podany przez rzecznika SG.
Zawiadomienia o ewentualnych nieprawidłowościach dotyczących zakupu, umiejscowienia urządzenia i jego użytkowania zostały złożone do Centralnego Biura Antykorupcyjnego.