
Nie brakuje dziś dobrych seriali fantastyczno-naukowych. Tym bardziej imponujące jest, że niektóre pozycje, które mają po dwie dekady, wciąż zajmują najwyższe miejsca na listach fanów tego gatunku. Przyjrzyjmy się pięciu ponadczasowym klasykom.
Kiedy sięgam po hity na streamingu, nie raz zastanawiam się, czy któremuś uda się zmienić moją prywatną topkę seriali. Na niej wciąż wysoko plasują się te, które mają nawet ponad 20 lat. I wcale nie zestarzały się wizualnie.
Nostalgia ma ogromną siłę, jednak to nie ona jest tu decydująca.
W różowych okularach mogę sobie powspominać "Nieustraszonego", serial z RoboCopem albo "Nieśmiertelnego" z Adrianem Paulem. Ale bez takiego "Firefly" z 2002 roku całe filmowe uniwersum Marvela mogłoby wyglądać inaczej. Dlaczego? Dowiecie się tego, z tekstu.
Moja lista jest, oczywiście, czysto subiektywna.
5. "Gwiezdne Wrota"
Zaczęło się od filmu z 1994 roku, a skończyło na 10 sezonach i spin-offach.
Serial poświęcony tajnemu zespołowi wojskowemu SG-1, który podróżuje z pomocą tytułowego urządzenia na inne planety, rozbudowywał uniwersum z filmu "Stargate".
Otwarty pomysł na serial dał twórcom narzędzie do elastycznego tworzenia historii, czego dowodem jest imponująca jak na dzisiejsze czasy liczba odcinków – 214!
SG-1 zapisało się w historii jako jeden z najdłużej emitowanych seriali science fiction (1997-2007). Był też dość przystępny, chociaż nawet jako młody chłopak odczuwałem pewną płytkość niektórych odcinków. Za to zawsze zachwycałem się świetnym motywem kosmicznej archeologii czy fantastycznymi projektami zbroi Jaffa.
To był prawdziwy globalny fenomen lat dwutysięcznych, wiele produkcji może dziś pozazdrościć. W dodatku wyprzedzał swoje czasy dzięki silnym postaciom kobiecym, jak Samantha Carter, co dodało serii wiele fanek.
Fenomen "Gwiezdnych Wrót" nadal żyje. W 2018 roku opublikowano 10 krótkich odcinków sieciowego "Stargate: Origins".
4. "Heroes"
Jeszcze przed Marvelem, DC i przełomem superbohaterskim był serial "Heroes" z 2006 roku. Razem z filmem “"X-men" z 2000 roku stworzył wyłom dla współczesnej superbohaterskiej mody.
Zajawka była prosta i chwytliwa – zwykli ludzie na całym świecie nagle odkrywają swoje supermoce. Okoliczności sprawiają, że wspólnie mogą zapobiec katastrofalnej przyszłości. Sieć powiązań, tajemnica historii i zderzenie prozy życia z elementami nadprzyrodzonymi elektryzował widzów.
Serialowi pomogła też rozbudowana kampania reklamowa i intrygujący marketing, zachęcający do zgłębienia intrygi kryjącej się w serialu (np. poprzez darmowy komiks internetowy). A wszystko to bez trykotów i ciasnych wdzianek, które wtedy były passe.
Bank rozbity, krytycy zachwyceni, a widzowie przyklejeni do telewizorów. Produkcję obsypano nagrodami, a postacie z serialu, jak Hiro Nakamura, stały na piedestałach superbohaterskiego panteonu.
Wydawało się, że lepiej być nie może, w planach były gry komputerowe, powieści graficzne, zabawki… ale wyszedł sezon drugi.
"Heroes" zapisało się w historii jako serial, który w kontynuacji stoczył się spektakularnie w dół. To nie był spadek po równej pochyłej, tylko rów, przy którym doszło do zbrodni i ktoś wrzucił ciało bez zakopywania – potem rozkładało się coraz paskudniej z sezonu na sezon.
Hiperbolizuję, bo kolejne sezony miały swoje momenty. Ogólnie były jednak stosem odgrzewanych, powtarzalnych pomysłów sklejonych pogmatwaną fabułą, próbując powtórzyć początkowy sukcesu.
3. "Battlestar Galactica"
Surowa, filozoficzna space opera z 2004 roku jest reinterpretacją jeszcze starszej produkcji z lat 70., która swoim sukcesem całkiem przyćmiła oryginał.
Serial wyróżniał się ugruntowanym podejściem – wojna, napięcia polityczne, realistyczne bitwy kosmiczne i desperacja garstki ocalałych uciekających przed zbuntowanymi robotami, Cylonami.
Podbił widzów siłą swojego komentarza społecznego, poruszając złożone kwestie – od ludobójstwa, przez fundamentalizm religijny, po naturę sztucznej inteligencji i naszej relacji z nią. Narracja była spójna, łącząc to wszystko z angażującą akcją.
Serial stanowi też podstawę hitowej gry planszową o tym samym tytule, która jest równie legendarna co telewizyjny pierwowzór.
2. "Firefly"
Perła, która została doceniona naprawdę dopiero po zdjęciu z anteny.
"Firefly" z 2002 roku ma swój kącik w sercach wielu fanów fantastyki naukowej. Można powiedzieć, że wykuł cechy "kosmicznego westernu".
Jego siła ma źródło nie tylko w mistrzowskim łączeniu gatunków i wiarygodnym świecie kosmicznej kolonizacji. Kultowość zawdzięcza przede wszystkim bohaterom – załodze statku Serenity. To złożone, nierzadko dziwaczne postaci, które po prostu się kocha. Bez tej niezwykłej rodzinki serial byłby pozbawiony duszy.
To najlepszy dowód na to, jak dobrze napisane charaktery i cięte dialogi czynią produkcję prawdziwie nieśmiertelną.
Dziedzictwo "Firefly" widzę dziś w wielu miejscach, które mieszają nowoczesną technologię z błotnistą scenerią pogranicza, klimatem pyłu, długich płaszczy i pistoletów laserowych.
Można argumentować, że bez "Firefly" nie byłoby "Mandalorianina" i "Strażników Galaktyki".
Podobny dowcip i relacje między bohaterami żyją także w dziedzictwie pierwszych filmów z uniwersum Marvela. Reżyser "Firefly" Joss Whedon współpracował przy wielu projektach Marvela, w tym reżyserując filmy "Avengers" i "Avengers: Czas Ultrona".
"Firefly" to przepyszne, ale niewielkie danie – powstało jednie 14 odcinków, z czego emisję w TV wstrzymano po 11. Dzięki akcji fanów pamięć o nim jednak przetrwała i doprowadziła do realizacji filmu fabularnego "Serenity", który domknął całą historię.
Zobacz także
1. "Terminator: Kroniki Sary Connor"
Dwie ostatnie pozycje z listy mógłbym zestawić równo obok siebie – nie tylko dlatego, że w obu jedną z głównych ról gra Summer Glau. Jednak serial o zabójczych maszynach ma dla mnie elementy, które coraz bardziej doceniam z wiekiem, ze względu na zaskakująco poważne podejście do tematu granic człowieczeństwa i sztucznej inteligencji.
"Kroniki Sary Connor" z 2008 roku tworzą intrygująca kontynuację wydarzeń z dwóch pierwszych "Terminatorów" (czego kolejne kinowe części nie udźwignęły). Chociaż nie brakowało w serialu akcji i efektów specjalnych, przesunął się bardziej ku ugruntowanej, inteligentnej narracji.
Jest tu mało żonglerki podróżami w czasie, za to dostajemy przemyślany scenariusz eksplorujący i rozbudowujący świat wymyślony przez Jamesa Camerona. Serial skupia się na ludzkim dramacie, chociaż od niezłej akcji również nie stroni.
Obok androidów z metalicznymi kośćmi, starcie toczy również starcie wolnej woli i determinizm. W fascynujący sposób zobrazowano ewolucję sztucznej inteligencji, włącznie ze scenami nauczania maszynowego.
Jako nerd nie mogę przestać się uśmiechać, gdy wspominam jak jedna z kluczowych postaci-maszyn uczy się grać w Dungeons&Dragons celem rozwijania wyobraźni i odkrywa radość z wyrzucenia maksymalnego wyniku na 20-ściennej kostce.
Niestety "Terminatora" łączy z "Firefly" również przedwczesne zdjęcie z anteny – mimo dobrych ocen krytyków, jak i fanów. Historia nie doczekała się zakończenia.
