
– Dolina Krzemowa to nie miejsce, to stan umysłu – mówi mieszkająca tam polska dziennikarka Magda Gacyk. – Każdy element dnia jest przemyślany, tak jak przemyślane jest wychowanie dzieci tak, aby odniosły sukces – dodaje. Rozmawiamy o życiu codziennym, kontrowersjach, obawach i przyszłości Doliny Krzemowej.
Dolina Krzemowa to już niemalże mityczna kraina. Gdyby była krajem, byłaby piątą światową potęgą ekonomiczną. To tu powstają wizje przyszłości, najnowocześniejsze technologie, a w słynnych "garażach" zaczynało Google, Amazon czy Facebook.
Rozmawiamy z mieszkającą w Dolinie Krzemowej Magdą Gacyk – korespondentką polskich mediów, researcherką trendów i socjolożką.
* * *
Marta Zinkiewicz: Co masz na myśli, mówiąc, że "Dolina Krzemowa to nie miejsce, to stan umysłu"?
Magda Gacyk: Doliny Krzemowej nie ma na mapach geofizycznych, chociaż najbardziej pokrywa się z rejonem San Francisco Bay Area w stanie Kalifornia.
Kiedyś było tu zagłębie ogrodnicze i sadownicze nazywane Doliną Zachwytu Serc. Uprawiano brzoskwinie, jabłka, śliwki węgierki.
Teraz Dolina Krzemowa jest zbiorem ciekawych, utalentowanych ludzi i ich wizji, które wcielają w życie, ale nie zobaczy się tego, idąc spokojnymi, często wyludnionymi uliczkami. Na region składa się wiele małych miasteczek, ich granice są płynne, a wśród nich są dwa najbogatsze w Stanach Zjednoczonych.
Są tak drogie, że na życie tam nie stać dyrektorów szkół, szefów policji czy właścicieli restauracji. Średni dochód roczny na rodzinę w tych miasteczkach przekracza 8 mln dolarów. I tam faktycznie są rezydencje, baseny, ekskluzywne szkoły prywatne. Ale to tylko niewielkie enklawy. Większość regionu to ten sam wiejski klimat z czasów sadownictwa.
Jak to... Nie ma wieżowców i szklanych domów?
Zamiast tego są bungalowy z niewielkimi ogródkami. Nawet ci najbogatsi, jak Mark Zuckerberg przez lata mieszkali w skromnych domach jednorodzinnych. Oprócz centrum San Francisco i siedzib kilku największych korporacji, takich jak Google czy Apple nic tu nie wygląda na XXI wiek.
To też ze względów praktycznych. W Kalifornii trzęsienia ziemi są dość częste. Buduje się z lekkich materiałów, nie można podpiwniczać domów.
Jak wygląda tam życie codzienne?
Dyscyplina, postęp, produktywność. Większość pracowników IT w Dolinie Krzemowej to Azjaci. W niektórych miasteczkach tworzą między 80 a 90 proc. populacji. To najbardziej wartościowi pracownicy, którzy emigrują z Indii, Chin, Korei Południowej i Japonii. Przywożą ze sobą etos pracy z wyraźnymi naleciałościami nauk Konfucjusza.
Wstają rano, ich dzieci przed szkołą ćwiczą grę na instrumentach, ale tylko tych prestiżowych – pianinie lub skrzypcach. Potem szkoła. Zajęcia dodatkowe. Rodzice w tym czasie tylko pracują. Gdy dzieci się małe i chodzą do przedszkola, te mają zamontowane kamery i umożliwiają stałą inwigilację.
Jeżeli para nie ma dzieci, to najprawdopodobniej ma psa. Obok przedszkoli stoją hotele dla psów, które funkcjonują na takiej samej zasadzie. Właściciele podglądają na kamerkach, czy ich pupilowi nie dzieje się krzywda, czy ma wystarczająco dużo stymulacji i edukacji.
A work-life balance, o które my tak bardzo walczymy?
Dolina Krzemowa nastawiona jest przede wszystkim na efektywność. Widać to na każdym kroku, również w kwestii dobrostanu. Ikoną wellness Doliny Krzemowej jest Andrew Huberman z Huberman Lab. Neuronaukowiec, który pracuje na Uniwersytecie Stanforda radzi, żeby wstawać o 5 rano. Następnie wyjść na dwór, wystawiać się do słońca i przez co najmniej 20 minut produkować witaminę D. Potem szklanka wody i kawa z wyciągiem z grzybów. Medytacja, odpowiednia liczba kroków.
I mieszkańcy Doliny Krzemowej faktycznie się tego trzymają?
Wielu jest tam biohackerów łykających po kilkadziesiąt tabletek z suplementami dziennie. Robi tak m.in. założyciel Twittera Jack Dorsey, który codziennie medytuje przez dwie godziny, a do pracy – mimo że ma 8 km – chodzi pieszo. Robi detoksy cyfrowe.
Wszystko to ma jednak sprawić, żeby poczuć się lepiej i finalnie być lepszym pracownikiem. U nich każdy element dnia jest przemyślany, tak jak przemyślane jest wychowanie dzieci tak, aby odniosły sukces.
Czym jest ten sukces?
Jego definicja się zmienia. Dolina Krzemowa zaczęła rozwijać się dlatego, że przedsiębiorcy uciekali ze wschodniego wybrzeża przed krwiopijczym kapitalizmem starego typu. Nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Z czasem i tak niezbędni okazali się inwestorzy, a tych najwięcej było na wschodnim wybrzeżu, z którego tak uciekali. Zaczął rządzić postęp, który długo był niemalże religią dla wszystkich wizjonerów z Doliny Krzemowej.
Tu od początku nie chodziło tylko o pieniądze. Kiedyś celem było zniwelowanie bolączek świata – głodu, wojen, chorób. To wizja zmiany świata na lepsze dzięki technologii.
W co dziś wierzy Dolina Krzemowa?
Nowa wizja dopiero się tworzy. Jesteśmy w oku cyklonu, momencie zmiany paradygmatów. Turbokapitalizm wyraźnie dochodzi do kresu swoich możliwości, a my zmierzamy w kierunku technofeudalizmu. W kapitalizmie ważny był kapitał i rynki. W feudalizmie, żeby funkcjonować, trzeba było pracować dla pana, na jego ziemi. Ten system nie różni się bardzo od dzisiejszych zasad funkcjonowania gigantów technologicznych.
Co masz na myśli?
Dziś właściciele niewielkich biznesów muszą godzić się na warunki narzucane przez ogromne korporacje, czyli jak w przypadku Amazona prowizję w wysokości 20-30 procent, a czasami nawet – w zależności od produktu – 45 procent. Nie mają wyboru, nie pojadą przecież handlować swoimi towarami na ryneczek. W Apple Store jest bardzo podobnie – wysoka marża, na którą trzeba się zgodzić, inaczej cię nie ma.
Technofeudalizm to kolejny cel big techów?
Raczej bardzo szkodliwy efekt uboczny. Nie wiemy, co nastąpi po turbokapitalizmie. Są głosy, że Amerykę czeka monarchia korporacyjna. Głosi to Curtis Yarvin, jeden z głównych ideologów trumpizmu. Kiedy w 2008 roku założył bloga i pisał, że demokracja się kończy, że nie służy szaremu Kowalskiemu, wytykali go palcami.
Dziś obserwujemy, jak Trump coraz bardziej skręca z kierunku autokracji. Monarchia korporacyjna zakłada, że na czele państwa powinien stać CEO-prezydent, który ma pełną władzę – tak jak w firmie, a stanami powinni zarządzać wysokiej klasy menadżerowie. Curtis Yarvin sugerował, że na czele Kalifornii powinien stać Tim Cook, CEO Apple'a, że się nadaje.
Państwa miałyby funkcjonować jak korporacje? Ta wizja trochę straszy.
Te idee kiedyś były wyśmiewane, ale dziś wydają się coraz bardziej realne. Najbliższe środowisko Trumpa składa się przecież z multimilionerów. W USA w tej chwili funkcjonuje kilka tysięcy miasteczek, które są zarządzane nie przez burmistrzów, a menadżerów. To przeważnie miejscowości, które powstały lata temu wokół zbudowanych tam fabryk, kopalni, cementowni.
Pracownicy osiedlali się w zbudowanych przez zakład domach. Jeśli firmie się wiodło, to z czasem pojawiał się tam sektor usługowy. I jeśli po wielu latach fabryka bankrutuje, albo złoża się wyczerpują, to miasteczko zostaje. Zawsze było zarządzane przez firmę i wszyscy są przyzwyczajeni. Nie ma tam wyborów, mają menadżera, który przysyłany jest przez dany stan.
Jaka jest dziś relacja Doliny Krzemowej z administracją Trumpa?
Podczas pierwszej prezydentury Donalda Trumpa Dolina Krzemowa w ogóle się go nie bała, a jego głównym wrogiem był Mark Zuckerberg. Ale druga prezydentura jest już zupełnie inna. Trump ma wokół siebie innych ludzi, również z Doliny Krzemowej. Peter Thiel, Elon Musk – ten drugi od dawna miał skrajnoprawicowe poglądy.
Nagle wizjonerzy zorientowali się, że nie działają te same zasady, co w przypadku pierwszej prezydentury. Dolina Krzemowa nie może pozwolić sobie na bunt, jeśli liczby w Excelu mają się zgadzać, a akcjonariusze być zadowoleni. Meta spokorniała ostatnia.
Zastanawiam się, czy podpowiedzią co do kierunku, w którym zmierza Dolina Krzemowa, może być technologia, która dziś jest tam rozwijana.
Tak. Sztuczna inteligencja jest i będzie jeszcze bardziej obecna w naszym życiu. To jest pewne, ale w Dolinie Krzemowej już myśli się o tym, co będzie dalej. Moim zdaniem czekają nas dwie rewolucje technologiczne. Pierwsza związana jest z technologiami kwantowymi, druga z biologią syntetyczną. Ten odłam biotechnologii przybliża nas do projektowania dzieci. Dosłownie tworzenia ich na zamówienie.
Piątka dzieci Elona Muska jest z in vitro. To dzieci na zamówienie, chciał samych chłopców. Jego transpłciowa córka pokazała światu dokumenty, które temu dowodzą. Jej też przypisano płeć męską, zgodnie z zamówieniem.
Myślisz, że naprawdę idziemy w tym kierunku?
W Dolinie Krzemowej – co mnie bardzo niepokoi – rozwija się ruch pronatalistyczny. Jego zwolennicy wyszli z ukrycia i otwarcie opowiadają o swoich planach i programach ratowania białej rasy, podkreślają jej znaczenie. Dwa miesiące temu odbył się ogromny kongres. Sponsorował go Elon Musk, ale i Sam Altman z Open AI.
Mówiono tam o zapaści demograficznej, przedłużeniu rasy przy pomocy nowych technologii. Dzieci zmodyfikowane genetycznie miałyby mieć odpowiedni wygląd, wskaźnik IQ. Jesteśmy coraz bliżej cyberpunku – technologiczne wyżyny, społeczne niziny.
Do tego dochodzi technologia wydłużająca życie.
Tak, w Dolinie Krzemowej to duży temat. Wizjonerzy, którzy dziś są już w mocno średnim wieku, zaczynają czuć, że ich dni są policzone. Ładują swoje pieniądze w startupy z kategorii longevity (długowieczność), a jest ich naprawdę sporo.
Napisałam książkę o ludziach-cuborgach. Spędziłam z nimi sporo czasu. To ludzie, którzy testują na sobie różne rozwiązania – wszczepiają technologię, robią zastrzyki, sprawdzają kuracje genowe. To może skrajne przykłady, ale akurat longevity uważam za dobry kierunek na tle innych, w których zmierza dziś Dolina Krzemowa. Może to nam dać naprawdę wiele dobrego.
