Przeludnienie czy depopulacja? Spór o przyszłość ludzkości nabiera tempa
Dwie, sprzeczne narracje dotyczące liczby ludzi na świecie funkcjonują równolegle w dyskursie publicznym. I obydwie mogą okazać się prawdziwe. Fot.: Sergiu Valena / Unsplash

Jeszcze kilka dekad temu ostrzegano przed przeludnieniem i groźbą masowego głodu. Dziś coraz częściej mówi się o kryzysie dzietności, depopulacji i konsekwencjach kurczącej się populacji. Co tak naprawdę zagraża naszej przyszłości – nadmiar ludzi czy ich brak?

REKLAMA

"Ludzie są plagą naszej planety" – powiedział w 2020 David Attenborough. Tak brytyjski biolog, prezenter telewizyjny i dokumentalista skomentował wpływ zwiększania się ludzkiej populacji na naturalne ekosystemy. 

Obawa przed konsekwencjami przeludnienia nie jest rzecz jasna niczym nowym. Jej szczyt osiągnęliśmy zapewne w połowie XX wieku, kiedy na pułki trafiła książka Bomba populacyjna autorstwa Paula i Anne Ehrlich. 

"Bitwa o wyżywienie ludzkości została przegrana. W ciągu najbliższych kilku dekad setki milionów ludzi umrą z głodu, chyba że nastąpi nagła i drastyczna zmiana w polityce" – ostrzegało małżeństwo badaczy. "Nasza planeta to statek kosmiczny o ograniczonej pojemności. Nie możemy po prostu dokonywać kolejnych rezerwacji, bo nie ma już wolnych miejsc".

Jednak obecnie strach przed przeludnieniem zastępuje wprost przeciwna obawa. W przestrzeni publicznej coraz częściej słyszymy o zagrożeniach wynikających z kryzysu dzietności i depopulacji. Te (w zależności, kogo spytamy) mają doprowadzić do upadku systemu emerytalnego albo do "zalania Europy przez hordy imigrantów". 

To jak to w końcu jest z tą populacją? 

Ile nas będzie w 2100 r.?

Zacznijmy od tego, że liczba osób na świecie stale rośnie. 

Według ostatnich badań ma być nas aż 10 mld w połowie lat 80. XXI wieku. Obecnie jest nas nieco ponad 8 mld, a najbardziej zaludnione kraje to Indie i Chiny, które cieszą się populacją 1,44 i 1,41 mld osób (Indie wyprzedziły Chiny pod względem liczby ludności już w 2023 roku). 

Według ubiegłorocznego raportu ONZ, ludzkość osiągnie szczyt populacji na poziomie 10,3 mld, po czym spadnie on do 10,2 w okolicach 2100 roku i pozostanie na tym poziomie na dłuższy czas. 

Ten sam raport pokazuje jednak, że tempo wzrostu liczby osób na świecie maleje. Liczba 10,2 mld, na której ma zatrzymać się ludzka populacja, jest o 700 mln mniejsza, niż zakładano jeszcze dekadę temu

"Zmiany w populacji światowej są nierównomierne, a krajobraz demograficzny ewoluuje – w niektórych miejscach populacja szybko rośnie, a w innych szybko się starzeje" – wyjaśnia tę różnicę ONZ. 

Liczba ludności rośnie głównie w krajach Afryki Subsaharyjskiej oraz Azji Południowej, natomiast maleje w wielu krajach rozwiniętych oraz w Azji Wschodniej i Europie Środkowo-Wschodniej.

Przewiduje się, że do końca wieku Afryka Subsaharyjska będzie domem dla ⅓ światowej populacji. 

Równocześnie kraje azjatyckie, a w szczególności Japonia i Korea Południowa od lat odnotowują niski współczynnik dzietności, a ich populacja drastycznie się kurczy, mimo najsilniejszych starań władz. 

Podobną sytuację mamy również w Polsce, gdzie współczynnik dzietności wynosi ok. 1,2 dziecka na kobietę, co oznacza jeden z najniższych wyników w Unii Europejskiej. Podobnie jak w innych krajach rozwiniętych, jest to znacznie poniżej poziomu zastępowalności pokoleń (2,1). 

Przeludnienie czy depopulacja?

Więc na pytanie, czy powinniśmy walczyć z przeludnieniem, czy raczej z depopulacją, możemy odpowiedzieć zwykłym "tak". 

Kryzys dzietności stanowi ogromne wyzwanie dla pojedynczych państw, takich jak Japonia czy Polska, których gospodarka bazuje na zastępowalności pokoleń. Niedobory na rynku pracy, obciążenie systemów emerytalnych i zdrowotnych to tylko niektóre z wyzwań, przed którymi stoją kraje z kurczącą się liczbą obywateli. 

Do tego zmniejszona populacja może zmuszać państwa do zwiększania imigracji, co w konsekwencji może prowadzić do napięć społecznych i politycznych. 

Wśród przyczyn zmniejszania się populacji wymienia się natomiast przede wszystkim wysokie koszty życia i wychowywania dzieci oraz migracje zarobkowe. 

Tak wysoka dzietność w krajach rozwijających się jest natomiast efektem braku dostępu do edukacji i antykoncepcji oraz tradycyjnych wzorców kulturowych. 

A stale rosnąca liczba ludności na planecie prowadzi do wyniszczania ekosystemów i pogłębiania kryzysu klimatycznego. 

Ten złożony problem nie ma prostych i jasnych rozwiązań. Dlatego też jest tak chętnie wykorzystywany przez skrajne opcje polityczne

Pro-life vs. antynataliści

Jedną z osób, które najgłośniej biją na alarm w kwestii dzietności, jest Elon Musk. Właściciel Tesli i SpaceX nazwał niedawno obawy dotyczące przeludnienia "najbardziej nihilistycznym kłamstwem, jakie kiedykolwiek wypowiedziano". 

Musk – ojciec przynajmniej kilkanaściorga dzieci z czwórką kobiet – od lat powtarza, że "nadchodzi upadek populacji". 

Tym samym powtarza hasła nagłaśniane przez środowiska prawicowe, ze szczególnym uwzględnieniem grup "pro-life", które w zakazie aborcji (błędnie) upatrują szansy na walkę z kryzysem dzietności. 

Po drugiej stronie ideologicznej barykady stoją tzw. antynataliści. Ci uważają, że rodzenie dzieci jest moralnie niewłaściwe – głównie ze względu na cierpienie, które nieuchronnie towarzyszy istnieniu. Antynataliści uważają, że lepiej nie zaistnieć wcale niż żyć i cierpieć, a decyzja o prokreacji jest często egoistyczna lub nieprzemyślana.

Współcześnie coraz silniej rozwija się ekologiczny odłam ruchu, który uzasadnia powstrzymywanie się od prokreacji troską o planetę i środowisko naturalne

Jak to ujęła Blythe Pepino, założycielka BirthStrike – NGO promującego wartości związane z antynatalizmem ekologicznym: "Nie sprowadzam dzieci na świat, bo nie chcę patrzeć, jak duszą się w dymie naszej cywilizacji".