
Pamiętam, gdy pierwszy raz usłyszałem o galopującej popularności Labubu. To, co u innych wywoływało entuzjazm, u mnie zapaliło lampki alarmowe. Głównie dlatego, że przechodziłem już podobne szajby z niekorzyścią dla portfela oraz zdrowia psychicznego. Niech to będzie opowieść ku przestrodze.
Rynek kolekcjonerski jest ogromny. Bez wchodzenia w nisze, w szerszej świadomości konsumenta wyróżniają się Funko Pop z ich wyłupiastymi figurkami oraz Labubu ze swoim zębaczem w opakowaniach z niespodzianką. Pierwsze mierzy się z kryzysem finansowym, drugie… chyba też, bo po fali szalonej popularności traci impet. Oba mają coś wspólnego, więcej niż zbieranie zabawek na dwa odmienne sposoby. Ich producenci do mistrzostwa opanowali swoje drapieżne techniki uzależniania konsumenta. Wiem, bo kiedyś wpadłem w sidła innej marki, stosującej podobne metody.
Stan Labubu i Funko Pop
Przez ostatnie lata Funko Pop pęczniało. Winylowe figurki lądowały ekspresowo na sklepowych pułkach, goniąc za premierami najnowszych seriali, filmów i komiksów. Nowe warianty, edycje limitowane, produkty pokrywające najmniejszą nawet nostalgiczną niszę. Każdy może postawić sobie na regale smak dzieciństwa w wydaniu z wielką głową i czarnymi oczami bez duszy.
Nadprodukcja doprowadziła do problemów finansowych, a gwóźdź do trumny wbił Donald Trump z wojną handlową. Sprzedaż leci na łeb na szyję, firma odnotowuje straty i zastanawia się, czy przetrwa kolejny rok. Jedną ze strategii ratunkowych mają być nowe modele sprzedażowe, w tym postawienie na mniejsze figurki i tzw. blind bagi, czyli kolekcjonerskie figurki z niespodzianką. Metoda, jaka dała sukces Labubu.
W ciągu tylko tego roku popularność chińskiego pluszaka z zębatą gębą wyleciała do stratosfery. Wydaje się jednak, że firmie odpowiedzialnej za zabawkę, Pop Mart, zabrakło paliwa na dalszy lot – spadek sprzedaży, znudzenie konsumentów, konkurencja oferująca to samo, ale taniej (jak Wakuku). Chińczycy nie zdołali zbudować drugiego takiego fenomenu swoimi innymi markami, ale Labubu nie powiedziało jeszcze ostatniego słowa, gdyż w planach jest serial animowany, film pełnometrażowy i parki rozrywki.
Dlaczego w ogóle wpadamy w sidła takiej mody w pierwszej kolejności? Naukowcem nie jestem, ale mam własne doświadczenia i wnioski, po których dostałem wręcz uczulenia na takie produkty jak Funko i Labubu.
Jak wpada się w szał kolekcjonowania
Pamiętam, jak pierwszy raz w ogóle usłyszałem o Labubu. To był przeciętny dzień w pracy. Kolega naprzeciwko zajął swoje zwyczajowe miejsce, rozpierała go energia. Częsty widok w jego przypadku, ale tym razem mówił o jakimś szale na te nowe chińskie zabawki. Opowiadał o setkach złotych wydanych na akcesoria (warte tego) i ile jego partnerka czekała w kolejce sklepowej na szansę kupienia pudełek z niespodzianką (dostała rzadkiego!). Zadrapało mnie to niemiło, odgrzebało wspomnienia błędów z młodości i musiałem zapytać wprost: "ale ty wiesz, że to uzależniający hazard?". Wiedział, nie wiedział, ale lubił być na czasie z trendami.
Może i jestem panem marudą, niszczycielem uśmiechów dzieci i dobrej zabawy, ale wiem, o czym mówię. Kiedy byłem młody i głupi, siedziałem sobie na przystanku autobusowym nieopodal sklepu z figurkami, odpakowując blind baga z gry o superbohaterach. "Patrz, jaki frajer!", usłyszałem od przechodzących dziewczyn. Po latach wiem, że miały rację, ale nie dlatego, że zbierałem wtedy postacie trykociarzy z DC i Marvela. Sfrajerzyłem, dając się złapać na zagrywki producenta.
Nie wymieniam marki z nazwy, gra była niszowa, nawet w swojej własnej niszy. Po pandemii ledwo co z niej zostało. Sprzedaż napędzała przede wszystkim nostalgią do postaci. Tak jak Funko. Były sprzedawane w blind bagach w różnych formatach. Czyli jak Labubu.
Paczki kusiły niewysoką ceną i oczywiście, rzadkimi bohaterami. Tymi (w sumie w większości brzydkimi) figurkami walczyło się z innymi graczami, a więc ci rzadsi superherosi byli lepsi w samej rozgrywce. Na rynku wtórnym chodzili nawet po cenach cztery razy wyżej, niż w sklepowym opakowaniu.
Czy blind bagi są uzależniające? Moje doświadczenia
Na organizowanych przez producenta turniejach można było wygrać jeszcze bardziej specjalne, limitowane postaci. Albo zapłacić za nie z góry, nawet 300 zł. Oczywiście były starannie dobrane z najpopularniejszych herosów w danym czasie. Czy były pomocne w grze? Co zabawne – nie. Często wręcz beznadziejne. Ale ich posiadanie dawało prestiż w tym mikroświecie.
Wzmacniało poczucie przynależności do grupy i dawało wrażenie, że jest się ciut lepszym. Było więc ciśnienie, by zwyciężać. Niewiele osób grało dla samej zabawy, esencją były sklepowe rozgrywki z płatnymi wejściówkami, kolekcjonowanie i handel.
Wydawało się niewielkie pieniądze, a każde rozpakowywanie blind baga było łatwym strzałem endorfin. Nie trafiło się coś wartościowego? Nie szkodzi, przecież to nie taki duży wydatek, warto kupić kolejną paczkę. I następną. I tak dalej. Zaraz może trafić się ten złoty strzał, a dzięki niemu szansa na wygraną czegoś jeszcze bardziej prestiżowego. I oszałamiający zalew emocji, gdy się udało. Kiedy jeszcze były to postacie, z którymi łączyło mnie emocjonalne przywiązanie, rosło pragnienie. Wchodziło kombinowanie, jak tu na czymś oszczędzić, żeby kupić dodatkowe blind bagi.
Ostatecznie przyjemność z zabawy została zastąpiona pragnieniem posiadania, na spotkania z innymi graczami wchodziła zawiść, a każda porażka zmieniała się we frustrację. Samo kolekcjonowanie eskalowało, bo producent (ciesząc się skokiem popularności) zwiększył tempo wydawania nowych tematycznych zestawów, przez co poprzednie stawały się przestarzałe, brzydsze i mniej pożądane. Na rynku wtórnym gwałtownie traciły na wartości, a on jeszcze był nasycony przez kolekcjonerów.
Niektórzy, aby mieć pewność, że dostaną najlepsze kęski, kupowali magazynowe zapasy bezpośrednio od hurtownika. Ładowali w to tysiące złotych, traktowali jak poważną inwestycję. A od nich kupował każdy, kto chciał wygrać. Wychodziło i tak taniej, niż liczenie na ślepy traf.
Czy warto kolekcjonować figurki?
Mój portfel nie nadążał za rosnącą produkcją figurek i resztą kolekcjonerów. Jeśli nie byłem na czasie, czułem rosnące wykluczenie z grupy. Turnieje pozwalały grać tylko najnowszymi zestawami, traciłem wspólny język. W końcu trzeba było odpuścić, co też nie przyszło łatwo, jak rzucanie każdego uzależnienia.
Wiem, że nie odkrywam tutaj Ameryki (ta w ogóle powinna się chwilowo ze wstydu zakryć). Nerdy takie jak ja, mogą wskazać na bliźniacze mechaniki lootboxów w grach, albo na kolosalny rynek kolekcjonerskich karcianek z Magic: The Gathering na czele i specjalną giełdą kart. Na INNPoland sam pisałem o tym, jak promocja w McDonald's we współpracy z Pokemon TGC skończyła się marnowaniem ton jedzenia, bo skalperzy (ludzie kupujący produkt o ograniczonej podaży, aby go sprzedać dużo drożej) rzucili się na unikatowe karty dodawane do zestawów.
Przykład z mojego życia jest totalną niszą, ale udowadnia, że pewne sposoby działają tak samo niezależnie od skali. Labubu to akcesoria przypinane do torebek, a nie figurki na planszę, ale zasady niemal te same. Tylko skala globalna. To fraktal.
Byłem młody i głupi, sfrajerzyłem... i wiadomo, że nie każdy kupujący Labubu, Funko czy inne kolekcjonerskie przedmioty wpada od razu w króliczą norę. Ale nie byłem w stanie przewidzieć, że akurat ja stanę się jednym z tych podatnych na mechanizmy uzależniające: oparte o hazard, sztuczne ustawianie rzadkości i wyrachowane ograniczanie dostępności, żerowanie na nostalgi i/lub trendach oraz poczucie fałszywego sukcesu. Nie ironizując, cieszę się, że w młodości nikt mnie do kasyna nie zabrał.
Myślę, że wiele osób może łatwo wpaść w takie sidła, a w mojej opinii fenomen Labubu i Funko Pop dobitnie to udowadnia. A uczciwie mówiąc, samo kolekcjonowanie jest fajne, więc tym bardziej możemy stać się ofiarami. Nawet nieświadomie.
Dlaczego kolekcjonujemy i dlaczego przestajemy to robić
Nadal posiadam rzeczy, bo mam po prostu frajdę z ich oglądania albo trzymania na półkach. Nawet ze starego uzależnienia, z tamtej kolekcji, zachowałem ulubione postacie. Jeszcze mnichem nie zostałem. A miłe wspomnienia z gier i rozmów z kolegami dalej żyją (pozdrawiam jeśli przypadkiem to czytają) i nie bolą. Nabrałem jednak uczulenia na drapieżnych producentów i przesiadłem się na rzeczy wolne od pułapek na portfel, a przy tym mocno wyhamowałem. Z biegiem lat coraz mocniej.
Dawno nie wzbogaciłem własnej kolekcji o coś, co nie było prezentem. Sytuacja ekonomiczna po prostu nie sprzyja obecnie zbieractwu. Jak już na coś wydam kasę, to raczej jako na nagrodę pocieszenia w trudnych czasach.
O tym rozmawiają również fani Labubu i Funko. Niektórzy przyznają, że na jakimś etapie odpadli i pożałowali zakupów. Inni cieszą się tym, co już mają. Mam koleżankę posiadającą gabloty pełne popów (jak nazywa te produkty), chociaż sama przestała je nabywać od 2023 r. Przyznała mi, że obecny stan marki sprawił, że wdała się z innymi kolekcjonerami w poważne dyskusje o tym hobby. Jej odpowiedzi na moje pytania brzmiały znajomo.
Rozmowa z kolekcjonerką Funko Pop
Zobacz także
