Polacy zbudowali drukarnię i powiedzieli: „zapraszamy z Instagrama”. Zamówienia dostali z 60 krajów

Adam Sieńko
Po cielęcym zachwycie związanym z przechowywaniem zdjęć na twardych dyskach, ludzie trochę się opamiętali. Pendrive to jednak nie to samo co album, a ryzyko, że bezcenne fotki wyparują nam z nośnika jest przecież całkiem realne. I w tym momencie do gry wszedł polski start-up – Moony Lab.
mat. pras.
Pomysł jest tak banalny, że aż trudno uwierzyć, że święci coraz większe sukcesy. Wiosną 2015 roku dwóch świdniczan - Adrian Skiba i Patryk Mucha – stwierdziło, że fajnie byłoby wrócić do fotografii w fizycznej formie. Takich, które można dotknąć, powąchać i odłożyć z powrotem do albumu ze zdjęciami.

Brzmi jak szaleństwo? Trochę tak. Swoje podwoje zamykają właśnie ostatnie zakłady wywołujące zdjęcia, a klisze fotograficzne stają się pojęciem tak odległym i abstrakcyjnym jak rzutniki do slajdów.

Miliony na drukowaniu zdjęć
Polacy uznali jednak, że w tym biznesie jest potencjał na duże zyski. I czas przyznaje im powoli rację. – Sam rynek fotoksiążek w Polsce jest wart obecnie ponad 40 mln zł, stale rośnie oraz zmierza w kierunku mobile – podkreśla Skiba.
Założyciele MoonyLabmat. pras.
Na ulicach coraz częściej spotkać można także amatorów fotografii uzbrojonych w Instaxy. Niewielkie ustrojstwa produkowane przez Fujifilm wypluwają z siebie odbitki w ciągu kilku sekund.


Fotki utrzymane w klimacie retro nie są tanie – wkład wystarczający na 20 sztuk kosztuje 60 zł. Mimo to, fanów analogowych aparatów nie brakuje. W ostatnim raporcie finansowym Fujifilm chwali się, że tylko w ciągu ostatniego roku (między kwietniem 2017 a 31 marca 2018) sztuk sprzedał 7,7 mln.

Urodziny koleżanki
Wszystko zaczęło się jednak od urodzin koleżanki. Skiba i Mucha uznali, że chcieliby sprezentować jej zdjęcia ze wspólnego wyjazdu. Polacy jak na typowych millenialsów przystało spodziewali się, że znajdą właściwą aplikację, przerzucą sobie do niej fotki, a te chwilę później wylądują u nich na stole. Ale tak nie było.

– Nikt nie oferował wówczas takiego rozwiązania. Uznaliśmy, że możemy zrobić to sami – wspomina Skiba.

Młodzi przedsiębiorcy stworzyli więc własną firmę, wtedy jeszcze pod nazwą SnapBook. Szybko się jednak zmitygowali – okazało się, że takiej marki nie mogą zarejestrować ponieważ słowo było uznawane za potoczne i nie podlegało zastrzeżeniu. Stanęło więc na Moony Lab. Ich aplikacja za pomocą kilku kliknięć pozwala na wywołanie zdjęć wprost z pamięci telefonu, z Facebooka, Instagrama i Dropboxa.

Reklama na Instagramie
Sposób promocji od początku wydawał się oczywisty – Instagram. Świdniczanie założyli tam swój firmowy profil, który dzisiaj ma już 35 tys. obserwujących. Ich ekipa trzyma przy tym rękę na pulsie. Zima? Na fanpage wskakują zdjęcia urokliwych chatek z ośnieżonymi zboczami gór w tle. Mistrzostwa świata? Na Instagramie pojawiło się zdjęcie pracowników z szalikami czekającymi na mecz Polska-Senegal.

Na początku MoonyLab zamierzało korzystać z pomocy zewnętrznych firm. – Początkowo korzystaliśmy z usług jednej z warszawskich drukarni. Mieliśmy jednak zastrzeżenia co do jakości wydruków i ich szybkości. Doszliśmy więc do wniosku, że założymy własną. Znaleźliśmy w Świdniku drukarza i kierując się jego poradami kupiliśmy sprzęt – tłumaczy Skiba.
mat. pras.
60 krajów na świecie
Efekty okazały się piorunujące. – Od momentu powstania nasza aplikacja została pobrana około 90 tys. razy. Jak dotąd produkty Moony Lab pojawiły się w ponad 60 krajach świata m.in. takich jak Tajlandia, Singapur czy Stany Zjednoczone. Najbardziej koncentrujemy się jednak na naszym regionie, czyli Europie Środkowej i Wschodniej – mówi Adrian Skiba.

Polscy klienci generują na ten moment ok. 70 proc. zamówień. Zabawny jest przy tym sposób, w jaki Moony Lab dociera do poszczególnych regionów. – Gdy tylko jedna osoba pochwali się naszym produktem, od razu jesteśmy zasypywani zleceniami z jej okolicy. Miesięcznie dostajemy już kilka tysięcy zleceń – dodaje Skiba.

Niedawno przedsiębiorcy dostali od Podlaskiego Funduszu Kapitałowego okrągły milion złotych dofinansowania. – Firma istnieje już od trzech lat, model działania został zweryfikowany rynkowo, a zespół wypracował najbardziej skuteczne kanały dotarcia do swoich klientów docelowych – tłumaczyła Krystyna Kalinowska, dyrektor inwestycyjny w PFK.

Założyciele polskiego start-upu mają nadzieję, że dodatkowe pieniądze dadzą im możliwość szerszej niż dotąd reklamy i zatrudnienia nowych ludzi. O popyt się nie martwią.

– W dobie smartfonów i cyfrowych aparatów większość z nas ma nawet po 10 tys. zdjęć. Nikt przecież nie będzie ich wszystkich przeglądał. My proponujemy: wybierz te, które są dla ciebie najcenniejsze i zmaterializuj je. W ten sposób nie zginą w gąszczu tysięcy mniej lub bardziej udanych fotografii – wyjaśnia założyciel Moony Lab.